Wywiad

O Domu Miłosierdzia w Gródku Podolskim

Ви також можете прочитати цю статтю українською мовою

24 kwietnia 2018, 11:19 2863 Igor Bogomołow

O Domu Miłosierdzia w Gródku Podolskim, swojej posłudze w nim i o sobie opowiedział dla CREDO ks. Stanisław Zawalski.

— Proszę księdza opowiedzieć o tym, czym jest Dom Miłosierdzia. Jak został stworzony i w jakim celu?

— Pomysł Domu Miłosierdzia należy świętej pamięci ks. Władysławowi Wanagsowi. Początkowo planowano stworzyć dom dla samotnych katolików w wieku sędziwym, dla tych, którzy już nie mają rodziny lub czyje dzieci i wnuki mieszkają za granicą i nie mogą pozostać razem z nimi. Ale prawdę mówiąc, przyjmujemy do tego domu ludzi samotnych, niezależnie od przynależności wyznaniowej. Budowa rozpoczęła się na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, ale kiedy budowę skończono, biskup Jan Olszański poprosił ks. Władysława oddać ten dom dla seminarium duchownego. On powiedział ks. Władysławowi: „Oddaj mi ten dom, później jeszcze coś wybudujesz dla siebie”. W tym czasie wzniesiono dopiero pierwszy gmach seminarium. Tam też zaczął funkcjonować Dom Miłosierdzia. Było tak, że babcie i dziadkowie zamieszkiwali na drugim piętrze, seminarzyści zaś na pierwszym. Oczywiście, było niewygodnie. Wtedy więc ks. Władysław, którego nie porzucało poczucie niespełnionej sprawy, pamiętając  pierwszą rozmowę z biskupem, pod koniec lat dziewięćdziesiątych zaczyna budować już teraźniejszy Dom Miłosierdzia. Do tej sprawy dołączyli także sponsorzy z różnych krajów, najwięcej, o ile mi wiadomo, Caritas Polska, a także z Holandii. Caritas Polska świadczył pomoc finansową nawet w ciągu pierwszych lat funkcjonowania domu. Pomagali również inni ofiarodawcy jednak główne wsparcie finansowe pochodziło z zagranicy. W roku 2000 budowa domu została skończona, a ks. Władysław Wanags został pierwszym dyrektorem domu i kierował nim do końca swojego życia ziemskiego.

— Proszę księdza opowiedzieć o własnej posłudze w Domu Miłosierdzia. Przecież ona różni się od zwykłego służenia kapłana parafialnego?

— Moja posługa w Domu Miłosierdzia dość skromna. Teraz domem kieruje ksiądz Wiktor Łutkowski. On jest dyrektorem, ekonomem oraz kapelanem. Ja w rzeczywistości wykonuję obowiązki kapelana. To codzienna msza święta oraz spowiedzi każdy piątek miesiąca. No i oczywiście, jeśli ktoś potrzebuje spowiedzi lub po prostu chce porozmawiać z księdzem, może to zrobić każdego dnia.

— Proszę księdza opowiedzieć o sobie, zwłaszcza jak został kapłanem? 

— Urodziłem się na Chmielniczczyźnie w Zaliscach blisko Dunajowiec. Uczyłem się w szkole, później studiowałem w technikum przemysłu spożywczego w Kamieńcu Podolskim. Po jego ukończeniu w 1975 roku otrzymałem skierowanie na pracę mechanika w fabryce koncerw w Popielni. Pracowałam tam niedługo, niebawem zostałem powołany do służby wojskowej i tam, jak to się mówi, nie miałem powodzenia — zachorowałem, a w następnym roku zostałem przeniesiony do rezerwy. 

Choroba była przeszkodą w poszukiwaniu pracy, a znaleźć swoje miejsce w życiu trzeba było. Co więcej, myślałem o tym, żeby gdzieś studiować dalej. 

Jeszcze wcześniej byłem znajomy z księdzem Janem Olszańskim (później pierwszym biskupem odnowionej kamieniecko podolskiej diecezji). Często posługiwałem jako ministrant podczas mszy świętej, którą on sprawował. Teraz gdy ks. Jan jeździł po parafiach — a on co niedzielę mając pod swoją opieką duszpasterską cztery parafie odwiedzał dwie z nich, bo odległość między najdalszymi parafiami była 125km — brał mnie ze sobą. Skutki choroby cały czas dawały się czuć, jednak zauważyłem, że gdy byłem w kościele, czułem się o wiele lepiej. Skutki choroby nigdzie nie znikały, ale czułem się zdrowy. 

W roku 1997 ks. Jan powiedział do mnie: „Jest dla ciebie praca”. W parafii św. Anny na Gryczanach (Chmielnicki). Potrzebny był zakrystian. Zgodziłem się, przecież to co powinien robić zakrystian, nie było dla mnie czymś nieznanym. Proboszczem na Gryczanach był w tych czasach ks. Vytautas Merkys. Ten człowiek odegrał w moim życiu niezwykle ważną rolę. Jako pedagog i subtelny psycholog umiał znaleźć odpowiednie podejście do każdej osoby, a znając problemy innych umiał pomóc tak, że osoba mogła tego nawet nie zauważyć. Pierwszą rzeczą, za którą jestem wdzięczny ks. Vytautasowi, to że cały czas pomagał pokonywać skutki choroby. Teraz mogę powiedzieć z całkowitą pewnością: dzięki niemu moje zdrowie się poprawiło. I nie pomagał mi tabletkami, ani zastrzykami, ani zabiegami leczniczymi. Pomagał swoim słowem, rozmową ze mną — po prostu swoją obecnością. Jednocześnie wielkim wsparciem dla mnie była także modlitwa i praca fizyczna. 

Dwa lata później po moim przybyciu na parafię ksiądz proboszcz zaproponował mi zostać akolitą — rozdawać komunię świętą. Liczba ludzi, którzy w tych czasach przychodzili na mszę świętą, wzrastała, ponieważ kościół św. Anny był wtedy jednym z niewielu otwartych kościołów katolickich na Podolu.

Pewnego razu stało się tak, że w dniu święta parafialnego od razu po odpustowej mszy świętej odbył się pogrzeb. Kapłani, którzy pomagali ks. Vytautasowi na mszy odpustowej, — spowiadali, udzielali komunii, — oni od razu pojechali, a wielu wiernych, którzy byli na odpuście, zostało na mszy pogrzebowej. A jeszcze ci, co przyszli na pogrzeb. Ks Vytautasowi, który został sam, trzeba było 40 minut, żeby wszystkim udzielić komunii. Dlatego zwrócił się do władzy z prośbą (za czasów radzieckich inaczej było niemożliwe), żeby w niedzielę i dni wielkich uroczystości do jego parafii przyjeżdżał ktoś z kapłanów, aby mu pomóc. Władze wysunęły pewne wymagania: żeby każdego razu powiadamiał, który kapłan do niego przyjeżdżał, kiedy przyjechał, a kiedy pojechał. Na takie warunki ks. Vytautas się nie zgodził.


Jednak szukać wyjścia trzeba było. Pierwsze, co zrobił ks. Vytautas, pojechał do swojego biskupa Liudasa Pavilionisa do Kowna (hierarchia katolicka w Związku Radzieckim istniała wyłącznie na Litwie i Łotwie — red.) z prośbą pozwolić mu prowadzić ogólną spowiedź. Gdy przez biskupa uzyskał to pozwolenie od Sekretarza Watykanu kardynała Agostina Casaroliego, wysłał mnie do tego samego biskupa do Kowna, od niego dostałem akolitat. Przedstawiciele organów władzy, którzy zajmowali się sprawami religii, nie mogli pojąć, jak to proboszcz jedyny daje sobie radę ze spowiedzią i komunią. Podejrzewali, że pomagał mu jakiś inny ksiądz. Przychodzili i sprawdzali nawet toalety, szukając nieistniejącego kapłana.

A pod koniec roku 1990 na samym początku 1991 dowiedziałem się, że w Moskwie prowadzi się kurs szybkiego czytania, i zachciało mi się tam zarejestrować. Powiedziałam ks. Vytautasowi. Spytał się, po co mi to potrzebne. Odpowiedziałem, że chcę czytać książki. On zaś: „Chcesz czytać książki — idź do seminarium”.

Pewna rzecz, odpowiedziałem nie natychmiast. Miałem wątpliwości, czy potrafię czy pozwoli mi zdrowie. Przecież to jest wielka odpowiedzialność. „Uciekać od odpowiedzialności — jeszcze większa odpowiedzialność”, — powiedział ks. Vytautas i polecił jechać do bp Jana Olszańskiego, wtedy już biskupa, i powiedzieć, że chcę iść do seminarium. „Proszę księdza, przecież to nie ja lecz ksiądz chce, żebym szedł do seminarium…” No to tak właśnie powiesz Jego Ekscelencji, że ja chcę, żebyś szedł do seminarium”. Tak zrobiłem.

Studiowałem pierwszy rok samodzielnie, można powiedzieć, zaocznie: czytałem to, co mi mówiono czytać, a jeszcze umówiłem się z jednym kapłanem ks. Ryszardem Matejukiem, że on będzie sprawdzać moją wiedzę po przeczytanym. Od 7 stycznia 1992 roku już byłem w seminarium wraz z innymi seminarzystami. W roku 1993 zostałem wyświęcony na diakona, a w 1994 biskup Jan powiedział, że zamierza udzielić mi święceń kapłańskich. W dniu 11 czerwca zostałem prezbiterem.

To, czego się nauczyłem w seminarium, było niezbędne, jednak to jeszcze była teoria. Na praktyce do kapłaństwa gotował mnie — bez mojej wiedzy — ks. Vytautas Merkys. Po kolei, krok po kroku, gdy byłem zakrystianem, później akolitą, zaraz potem miał zamiar wyświęcić mniej na stałego diakona, ale gdy w ostatnim roku istnienie Związku Radzieckiego została odnowiona diecezja kamieniecka podolska, a wraz z nią seminarium, kwestia o stałym diakonacie zniknęła. Już mogłem gotować się do kapłaństwa.

— Czyli można powiedzieć, że do kapłaństwa ksiądz przyszedł dzięki ks. Vytautasowi Merkysowi?

— Tak, ale nie tylko dzięki niemu. Nie ostatnia rola należała księdzu Janowi Olszańskiemu i chyba nieprzypadkowo wymieniona wyżej rozmowa z ks. Vytautasem odbyła się w dniu, gdy ks. Jan został nominowany na biskupa: 16 stycznia 1991 roku.

W czasach radzieckich taki pomysł, że pójdę do seminarium, nikomu nawet do głowy nie mógł przyjść. Podobno chyba sam ks. Jan i nikt inny nie myślał, że on może zostać biskupem. Otóż było tak: spytano go o mnie, gdy zostanę kapłanem. On ze szczerym uśmiechem odpowiedział: „Zostanie kapłanem, gdy ja zostanę biskupem”. Jego słowa spełniły się w stu procentach i to dzięki ks. Janowi pracowałem razem z ks. Vytautasem. Co najważniejsze — od ojca Jana Olszańskiego dostałem sakrament chrztu, pierwszą komunię i bierzmowanie, od niego, już jako biskupa, otrzymałem także sakrament kapłaństwa.

— Jak dalej złożyła się posługa kapłańska?

— Zaraz po święceniach pracowałem w dwóch parafiach: Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Jarmolińcach oraz Matki Boskiej Różańcowej w Szarówce. Bywało trudno, ale bp Jan uspokajał: „Inni księża mają po cztery parafie, a ty tylko dwie”. Tak pracowałam przez 3 lat, a następnie zabrano mi parafię jarmoliniecką, pozostała tylko w Szarówce. Tam przebywałem do roku 2006. Pod koniec 2000 roku miałem wypadek — doznałem urazu. Stan zdrowia szybko się pogorszył, nie mogłem właściwie wykonywać swoich obowiązków, dlatego poprosiłem biskupa o jakąś inną posługę. Jego Ekscelencja dał mi na wybór kilka wariantów, jednym z nich był Dom Miłosierdzia.

Dlaczego zatrzymałem się właśnie w tym miejscu? Wtedy dyrektorem był ks. Wiktor Tkacz, marianin. A jego znałem bardzo dobrze, jeszcze gdy byłem zakrystianem na Greczanach.

— A więc w rozmowie znów wróciliśmy do Domu Miłosierdzia. Może wrócimy także do jego historii?

— Po tym jak ks. Władysław Wanags przeszedł do Domu Ojca, dyrektorem został ksiądz Anatolij Kłak. Jego wniosek w tę sprawę widzę przede wszystkim w tym, że on sformował zespół. To nie po prostu grupa pracowników, — w Domu teraz mamy dwadzieścioro dwoje stałych i troje sezonowych pracowników — którzy rano przychodzą do pracy i idą sobie wieczorem. To prawdziwa wspólnota. W tym samym czasie w Domu Miłosierdzia zaczęły pracować Siostry Służebniczki NMP Niepokalanie Poczętej. Rzeczywiście, pracować z mieszkańcami Domu Miłosierdzia nie jest łatwe. Przecież to ludzie wieku sędziwego. Wielu z nich jest chorych, niektórzy obłożnie chorzy, a ci, którzy przychodzą tu pracować, idą tu nie po to, żeby zarabiać pieniądze — tu ich nie zarobisz — pensja mizerna, — ale naprawdę z powołania serca, powiedziałbym, bohaterskiego powołania. Na pewno nie możemy znać wewnętrznej motywacji każdego z nich, jednak na zewnątrz to wygląda właśnie tak. Ponieważ tu nie da się po prostu ograniczyć się wykonywaniem swoich obowiązków. Przyjechawszy dotąd pracować, obecna administratorka Domu s. Adriana spytała ks. Wiktora, jakie ma obowiązki. Odpowiedział: „Być mamą.” A co robi mama? Wszystko, czego potrzebują dzieci, o które ona dba.

Jeśli ks. Anatolij Kłak sformował zespół, to ks. Wiktor — kierował Domem Miłosierdzia od 2003 do 2014 roku — wiele zrobił dla polepszenia warunków życia. Podczas jego pracy jako dyrektora wymieniono okna, pokrycie dachu, udoskonalono system ogrzewania, ustawiono kocioł na twarde paliwo, zamontowano dźwig.

— Zakłady opieki dla ludzi samotnych w wieku podeszłym — nazywamy je domami starców — są zarówno państwowe jak i stworzone oraz utrzymywane przez różne świeckie organizacje dobroczynne lub fundusze. Czy jest jakaś różnica między nimi a Domem Miłosierdzia?

— Jest. Chociaż na pierwszy rzut oka może być niezauważalna. Ci, którzy trafiają do nas, otrzymują dach nad głową, ciepło, wyżywienie (trzy posiłki dziennie), odzież, opiekę medyczną. Cały czas pracują tu internista, felczer oraz pielęgniarka. W razie potrzeby zawsze można wezwać lekarza albo odwieźć chorego do szpitala. Wszystko to otrzymują wszyscy ci, czyi ostatnie dni życia ziemskiego mijają w domach starców. Jednak czy przestają oni być samotnymi? Dom Miłosierdzia to bodajże jedyny albo jeden z niewielu takich zakładów, który ma kaplicę dla naszych mieszkańców. Jak już powiedziałem codziennie sprawuje się msza święta i nie tylko dla tych, kto może na nią przyjść. Ci, którzy nie potrafią, słuchają jej u siebie w pokojach przez radio. Codziennie o 11:00 modlimy się na różańcu o pokój i koniec wojny w naszym kraju, o 15:00 w tej samej intencji modlimy się Koronkę do Miłosierdzia Bożego, o 17:00 wspólnie modlimy się na różańcu za zmarłych. A kto modli się, ten już nie jest samotny.

Tutaj ludzie samotni znajdują prawdziwą Bożą rodzinę. Kto przyszedł dotąd będąc niewierzącym, właśnie tutaj spotkał Boga, lub wierzył, jak niektórzy lubią mówić, „w głębi swojego serca” nie modląc się i nie przyjmując sakramentów, ma możliwość nadążyć za tym, co utracił w poprzednich latach swego życia. I my w wielu zauważamy takie pragnienie. Najważniejsze jest to, że ludzie mogą otrzymać to, czego nie mogliby otrzymać w żadnym świeckim zakładzie — nadzieję na życie wieczne.

Co roku latem przyjeżdżają do nas wolontariusze z Polski. Nasz dom nie jedyny zakład dla osób starszych, w którym oni pomagają. Oni zawsze mówią o drastycznej różnicy między babciami i dziadkami, którzy przebywają w zakładach świeckich, gdzie nie ma ani mszy świętej, ani modlitwy, a tymi, kto przebywa u nas.

Nie możemy do końca pojąć dróg, którymi Bóg prowadzi każdego człowieka, nie umiemy zrozumieć tych dróg, którymi Ojciec Niebieski przeprowadził do nas każdego z pięćdziesięciu czworga naszych mieszkańców. Tak, spędzić ostatnie lata życia ziemskiego w domu w dobrym rodzinnym gronie byłoby lepiej, ale tutaj jest realna możliwość znaleźć pokój z Bogiem. Oczywiście, jeśli osoba otwarta na Boga, na działalność Ducha Świętego. Przecież człowiek może być i zamknięty na to.

— To znaczy?

— Ludzie są różni. We dwóch mogą zamieszkać w jednym pokoju i jeden może czuć się niby w raju, inny zaś — niby w piekle. Jeden człowiek może dziękować Bogu za każdy nowy poranek, za każdy promyk światła słonecznego, a inny tylko się skarżyć i narzekać, że nie ma tego, tamtego. Pamiętam, że była u nas jedna babcia. Cały czas prosiła: „Zabierzcie mnie szybciej stąd, bo tutaj nie daje się wódki. I zabrano ją.

— To jest niedopuszczalne?

— Tak, spożycie alkoholu kategorycznie zakazane oraz posługiwanie się w mowie językiem obscenicznym.

— Czy mógłby ksiądz podać kilka przykładów mieszkańców Domu Miłosierdzia, w których najmocniej wyraziła się siła opatrzności Bożej.

—  Takich przykładów jest sporo. Spróbuję przypomnieć niektóre. Jest jedna osoba  pani Natalia. Od dzieciństwa bardzo ciężko chorowała i dlatego potrzebowała stałej opieki. Gdy miała 18 lat, zmarła jej matka, a za rok zmarł ojciec. Gdy ks. Władysław Wanags przyjął ją, ona już nie mogła chodzić. W 2005 roku zrobiono jej pierwszą operację zamiany stawu. Rok później zrobiono drugą. Za kilka lat z przerwami rok lub dwa między operacjami zamieniono po kolei biodrowy i kolanowy stawy. Wszystkie cztery operacje zrobił lekarz z Chmielnickiego pan Stefańczuk, jedną z nich — wraz z holenderskimi lekarzami. Teraz pani Natalia samodzielnie chodzi, korzysta z laptopa oraz innych sprzętów technicznych (zdjęcia wykorzystane w tym artykule zrobione przez nią  — red.). Chcę kupić sobie skuter dla niepełnosprawnych, żeby mieć możliwości jeździć po mieście.

Inny przykład: w 2003 roku do ks. Wiktora Tkacza zatelefonował lekarz z miejscowego szpitala: „Tu u nas w szpitalu umiera była pielęgniarka. Zabierzcie ją, proszę, do siebie. Niech umrze po ludzku”. Wtedy ta kobieta miała 56 lat, teraz ma 71. Nie porusza ani ręką, ani nogą — cały czas jest na wózku, ale jeszcze żyje. Żyje, mimo to że 15 lat temu jej stan oceniono jako beznadziejny.

Jeszcze jeden przykład, moim zdaniem najjaskrawszy. Pewnego razu ks.  Ryszard Karapuda TChr poprosił wziąć jedną kobietę, panią Ołenę Trifonową. Ona pracowała w urzędzie miasta Kramatorsk i została ofiarą oszustwa, wskutek czego wplątała się w liczne długi. Aby oddać je, musiała sprzedać mieszkanie, więc znalazła się na ulicy. Przyjęliśmy ją, przebywając u nas często kontaktowała przez telefon ze swoimi znajomymi w Kramatorsku. Pewnego razu jej była sąsiadka powiedziała jej: „Ołeno, jakaś ty jest szczęśliwa! W okno twojego byłego mieszkania trafił pocisk!” Jakże dobry i miłosierny jest Bóg, że swoją niepojętą opatrznością pozwolił na to, co się stało z panią Ołeną, żeby uratować najdroższe — życie! Czyż nie jest to znak przejawu nieskończonego miłosierdzia Bożego?
 

Інші статті за темами

СЮЖЕТ

ПЕРСОНА

МІСЦЕ

Gródek

Zauważyłeś błąd? Zaznacz fragment tekstu i naciśnij Ctrl+Enter.

ПІДТРИМАЙТЕ CREDO
Шановні читачі, CREDO — некомерційна структура, що живе на пожертви добродіїв. Ми з вдячністю приймемо Вашу допомогу. Ваші гроші йдуть на оплату сервера, роботу веб-майстра та гонорари фахівців. Переказ через ПриватБанк: Пожертвування можна переказати за такими банківськими реквізитами:

5168 7427 0591 5506

Благодійний внесок ПРИЗНАЧЕННЯ ПЛАТЕЖУ: Добровільна пожертва на здійснення діяльності часопису CREDO.

Інші способи підтримати CREDO: (Натиснути на цей напис)

Щиро дякуємо читачам за жертовність усім, хто нас підтримує!
Підпишіться на розсилку
Кожного дня ми надсилатимемо вам листи з найважливішими та найцікавішими новинами

Spelling error report

The following text will be sent to our editors: