Klasztor Sióstr Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Jazłowcu w obwodzie tarnopolskim mimo swojego położenia w nieco ustronnym miejscu, zawsze przyciągał zarówno turystów, jak i pielgrzymów.
Turystów przyciągają ruiny zamku i klasztoru, który był niegdyś pałacem miejscowych arystokratów, a pielgrzymi przybywają na modlitwę przy grobie bł. Marceliny Darowskiej, założycielki Zgromadzenia Sióstr Niepokalanego Poczęcia NMP, a także na rekolekcje i oazy.
Epidemia COVID-19 izolowała siostry od aktywnej działalności na wiele miesięcy, ale ta przerwa nagle skończyła się 24 lutego 2022 roku.
Dziś w murach klasztoru kipi życie. Biegają tu dzieci i psy, kobiety sadzą kwiaty i opiekują się domem, a siostry pilnują, by żadnemu z nowych mieszkańców niczego nie brakowało. Na pierwszy rzut oka – jak sielanka. Jednak wszystkie te kobiety i dzieci nie są na wczasach, chociaż w murach klasztoru czują się komfortowo i bezpiecznie. Wszyscy tu znaleźli się z powodu wojny. Część kobiet z dziećmi to podopieczne sióstr orionistek z Domu Samotnej Matki w Korotyczach pod Charkowem. Wcześniej ich życie nie było łatwe, a wojna odebrała im wszystko. Część kobiet znalazła się tutaj dzięki informacjom od znajomych o możliwości ewakuacji, którą zorganizował Kościół, i postanowiły opuścić swoje miasta, ratując dzieci. Wiele z nich ma doświadczenie życia w schronach przeciwbombowych i piwnicach podczas ostrzału i bombardowania. Ktoś już nie ma dokąd wracać. Jedna kobieta straciła męża, ojca swoich dzieci; druga — obu synów.
Wspólnota sióstr niepokalanek w Jazłowcu nie jest bardzo liczna. Ale skuteczność ich posługi i jakość opieki nad klasztorem i domem rekolekcyjnym, które stały się tymczasowym schronieniem dla osób wewnętrznie przesiedlonych, jest po prostu zdumiewająca. Siostra Szymona Pankowska zasługuje na tytuł „złotej rąkczki” klasztoru: wie, jak naprawić wszystko, co sie zepsuło — od klamki do zbiornika WC; rozumie wiele technicznych rzeczy i bez problemu radzi sobie z „męską” pracą; s.Tetiana Czop prowadzi katechezę dla dzieci, zajmuje się księgowością domu, a także wykonuje dużo prac domowych; przełożona wspólnoty — s. Julia Podleś uważa, że siostry tworzą wspaniały zespół, w którym pomagają pracownicy świeccy: siostra nazywa ich przedłużeniem rąk.
Siostra Tetiana nie ukrywa, że marzy o poszerzeniu swojej wspólnoty.
– Jesteśmy trochę małe jak na tak duży dom. Moim marzeniem jest mieć tu co najmniej 10 sióstr. W razie potrzeby możemy pomieścić do 100 osób w tym domu; ale brakuje rąk, żeby się wszystkim zająć. Oczywiście bardzo pomagają nam nasi świeccy pracownicy, którzy pracują w kuchni i sprzątają, pomagają w gospodarstwie domowym; ale chcę mieć więcej sióstr niż jest teraz.
Siostra Julia wspomina czas, który prawie zatarła wojna.
– Przed wojną przeżyliśmy pandemię, a te dwa lata były dla nas najspokojniejsze i najtrudniejsze. A wraz z początkiem wojny wszystko niby pozostało w innym życiu. Teraz mamy zupełnie inne zmartwienia i obawy. 24 lutego siostry orionistki zadzwoniły do nas i poprosiły o przyjęcie ich oraz ich podopiecznych z dziećmi. Umówiłyśmy się i przygotowałyśmy dla nich miejsce. Długo czekałyśmy na ich przybycie, nawet martwiłyśmy się, czy wszystko u nich w porządku, ale na szczęście wszystkie przybyły. Podczas pandemii ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, nie wiedząc, czy będzie za co utrzymywać dom, czy będzie jak zapłacić robotnikom; ale Bóg troszczył się o nas. Wraz z wybuchem wojny zaczęłyśmy przyjmować ludzi, którzy stracili swoje domy, otworzyłyśmy dla nich nasz klasztor – i zobaczyłyśmy, że Bóg zaczął jeszcze bardziej troszczyć się o nas i ludzi, którzy teraz tu mieszkają.
Trzeba powiedzieć, że siostry nie tylko dają pożywienie i schronienie, ale także zachęcają do modlitwy, spowiedzi, komunii i udziału we mszy, a dzieci są katechizowane. Przed uroczystością Niepokalanego Poczęcia s. Julia zaprosiła mieszkańców ich domu, aby wspólnie z dziećmi modlili się o pokój w Ukrainie. Był to całodobowy maraton modlitewny, który trwał dziewięć dni. Został opracowany harmonogram, każdy mógł wybrać odpowiedni czas. I chociaż większość tutejszych kobiet jest prawosławna, chętnie nauczyły się odmawiać różaniec, aby za pośrednictwem Matki Bożej modlić się o pokój w Ukrainie i wstawiać się za naszymi obrońcami.
Wszystkie mieszkające z siostrami kobiety są zaangażowane w prace domowe i dbają o porządek i czystość zgodnie z ustalonym harmonogramem. Dzieci uczą się w szkole przez Internet, dla najmłodszych zorganizowano przedszkole. Aby dzieci miały miejsce do zabawy na świeżym powietrzu, siostry zrobiły wszystko, co możliwe i trochę niemożliwe, organizując plac zabaw. Pomogli im w tym dobrodzieje i wolontariusze z Polski: kupili i przywieźli zjeżdżalnię dla dzieci, huśtawki i karuzele.
Pomimo tego, że mury starego klasztoru są mocne i niezawodne, siostry jednak zadbały o schronienie na wypadek gorszego scenariusza i wyposażyły specjalne miejsce, w którym wszyscy zbierają się podczas alarmów lotniczych. Osoby, które musiały mieszkać w piwnicy i słyszeć wybuchy pocisków i rakiet, bardzo doceniają poczucie bezpieczeństwa.
Siostra Tetiana Czop opowiada, jak siostry przygotowały się na wszystkie możliwe sytuacje i jak teraz radzą sobie ze wszystkimi obowiązkami.
– Nasi ludzie przeżywają wielką tragedię i jesteśmy wdzięczne Bogu, że mamy tu miejsce na przyjęcie osób, które straciły domy. Bardzo się obawiałyśmy, że nasza przełożona generalna zechce nas zabrać, a miałyśmy wielką ochotę zostać i służyć, chociaż nawet nie wiedziałyśmy jak. Pomyślałam nawet, że może otworzymy tu szpital. Ale w przededniu wojny nasz biskup Edward Kawa zapytał nas, czy w razie potrzeby mogłybyśmy przyjąć ludzi. My oczywiście powiedziałyśmy "tak". A pierwszego dnia wojny siostry z Charkowa zadzwoniły i poprosiły nas, abyśmy zatrzymały dla nich miejsca dla 30 osób. A przyjechało około 60, a nawet 70. Kiedy one do nas jechały, zaczęłyśmy przyjmować ludzi z Połtawy, Winnicy, Zaporoża, Mikołajowa i innych miast. Ludzie przyjeżdżali zmęczeni, przestraszeni i musieli gdzieś odpocząć od trudnej drogi, a potem ruszyć dalej. Właśnie przypomniałam sobie te pierwsze dni, i wie Pani, z czego jestem teraz bardzo szczęśliwa? Kiedy przybyła ta grupa kobiet z dziećmi z Charkowa, wszystkie zachowywały się bardzo cicho. Czterdzieścioro dzieci — i cisza. Na początku tego nie zauważyłyśmy. A teraz, kiedy jest tu głośno i wszędzie pełno dzieci, kiedy je słyszymy, jest tak radośnie! To znak, że odnowiły się. Na początku nie miałyśmy tu psychologa, ale podobno to miejsce oraz błogosławiona Marcelina wykonały swoje zadanie: pomogły dzieciom wrócić do dzieciństwa. Są bardzo różne, ale staram się do każdego znaleźć podejście. Rozmawiam z nimi po ukraińsku, uczę je piosenek po ukraińsku – szybko chwytają. I bardzo się cieszę, że uwielbiają nasze cotygodniowe spotkania katechetyczne. Chciałyby nawet, żeby były częstsze.
Dzieci są naprawdę szczęśliwe i aktywne. Hasają korytarzem; jeżdżą na hulajnogach i bawią się na placu zabaw; niektóre odrabiają lekcje w pokoju, niektóre surfują w telefonie, a niektóre są poddawane kwarantannie z powodu ospy wietrznej — dzieci to dzieci. Tymczasem matki również mają swoje obowiązki: zmywanie naczyń, sprzątanie, sadzenie kwiatów i warzyw, pomoc w gospodarstwie domowym, — i nieustannie powtarzają, jak bardzo są wdzięczne siostrom za ten dom, za opiekę, za serdeczność i obecność, za możliwość czuć się względnie bezpiecznie i czuć, że są tu mile widziane.
Wszyscy ci ludzie wiedzą, że mogą przebywać w Jazłowcu tak długo, jak to będzie konieczne, ale ich serca tęsknią za domem, więc ich modlitwy o zakończenie wojny są szczególnie żarliwe.