Ukraina

Klasztor kontemplacyjny przyjmuje uchodźców. „Nie można oczekiwać dobra od naszego wroga, który nie ma nic świętego”

Ви також можете прочитати цю статтю українською мовою

17 marca 2022, 10:10 884 Vita Jakubowska

Dziś klasztor benedyktynek w Sołonce jest jednym z wielu ośrodków przyjmujących uchodźców w archidiecezji lwowskiej.

Teraz w klasztorze św. Józefa w Sołonce jest 19 sióstr, dwóch kapelanów benedyktynek i husky Sky, który przybył z opactwa w Żytomierzu wraz z tamtejszymi siostrami. Razem opiekują się wieloma uchodźcami, ale w sumie jest tu ponad sto osób w różnym wieku i w różnym stanie zdrowia. Sky dba o stan emocjonalny dzieci, mniszki i ojcowie dbają o jedzenie i duszę, a lekarz wolontariusz stara się dbać o ich zdrowie.

 

 

W 2021 roku 19 marca, w uroczystość św. Józefa, arcybiskup Mieczysław Mokrzycki poświęcił we wsi Sołonka pod Lwowem kościół i klasztor dla sióstr benedyktynek. Klasztor ten jest fundacją Opactwa Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny w Żytomierzu, ponieważ to właśnie stąd pochodziły pierwsze mieszkanki nowego klasztoru. Planowało się, że klasztor będzie miał warsztaty krawieckie, a także dom pielgrzymkowy. Epidemia COVID-19 popsuła plany, ale wojna rozpętana przez Rosję na pełną skalę zmieniła cichą siedzibę sióstr benedyktynek w tymczasowe schronienie dla uchodźców.

 

 

U sióstr znajdują schronienie wszyscy: wierzący i niewierzący, prawosławni, katolicy i protestanci. Nikt ich nie pyta o wyznanie. W tym miejscu pyta się, co można zrobić dla tych, co zostali bezdomni, stracili kogoś bliskiego, wciąż są przestraszeni i bardzo zdezorientowani. A potem bierze się i robi. W tym trudnym czasie siostry benedyktynki przyjmują średnio 120 osób. Jedni zostają na kilka dni, inni nocują i jadą dalej — ale wszyscy bez wyjątku podczas pobytu w tych murach stają się dzięki siostrom jedną rodziną.

Dzieci biegają po korytarzach, śmiejąc się i bawiąc. Siostry wyposażyły ​​dla nich pokój — można się tam bawić, rysować, zbierać klocki, uczyć się. Mamy i babcie na zmianę opiekują się tą zabawną ekipą. Najmłodsza mieszkanka schroniska ma dopiero 3 tygodnie. Jej starsza siostra ma 8 lat. Razem z matką i ojcem musieli uciekać z Charkowa, gdy pociski trafiły w ich dom, dosłownie w sąsiednie drzwi. Kolejne trafienie nastąpiło godzinę po ich wyjściu, a pocisk całkowicie zniszczył ich mieszkanie. Po całym tym doświadczeniu urocza ośmioletnia Alisa ma kosmyki siwych włosów z tyłu głowy. Jej matka, Ania, jest nieskończenie wdzięczna, że ​​są teraz bezpieczni, ciepli, że niczego im nie brakuje, a co najważniejsze — że żyją i są wszyscy razem. Mówiąc o tym, przez co musieli przejść, kobieta nie płacze, ale widać, że nawet po tygodniu spędzonym w bezpiecznym miejscu nadal jest bardzo spięta, a nerwy napięte jak struny:  

 

 

Przyjechaliśmy do Lwowa 8 marca. Staliśmy na dworcu, nie wiedząc, co robić i gdzie iść. Uratowały nas siostry (mowa o siostrach albertynkach, które przychodzą na dworzec nieść pomoc uchodźcom — autor). Zobaczyły nas z dzieckiem, podeszły do nas, zapytały, czy mamy dokąd pójść, i przywiozły nas tutaj. Tu nakarmiono nas, dano nam pokój — czysty i ciepły. Pozwolono nam nawet wnieść psa do pokoju, chociaż zgodziliśmy się już na wszystko, byle tylko uchronić się przed zimnem. Wojna zaczęła się dwa dni po wypisaniu mnie ze szpitala położniczego. Nie chciałam nigdzie iść. Po prostu nie wierzyłam, że coś nam grozi. Ale kiedy trzy pociski wleciały do ​​naszego domu i zaczął płonąć, tak bardzo bałam się o dzieci, że po prostu wyskoczyłyśmy z domu, chwytając dokumenty i jakieś dziecięce rzeczy. Złapaliśmy samochód, pojechaliśmy do znajomych, zatrzymaliśmy się u nich kilka dni, aż tam też zaczęto strzelać, a potem wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy do Lwowa. Nie chcemy wyjeżdżać z Ukrainy, chcemy tu zostać, – mówi.

Mąż Ani jest kucharzem. Ma nadzieję znaleźć pracę lub przynajmniej pomagać organizacjom wolontariackim w przygotowywaniu posiłków. Tuż przed wojną otworzył z kolegą pizzerię w centrum Charkowa, ale wróg ją zniszczył.

Po tym doświadczeniu, po trudnej podróży i kompletnej niepewności ta rodzina mówi, że u sióstr czują się jak w niebie.

 

 

Lwowskie benedyktynki otworzyły drzwi swojego klasztoru nie tylko zwykłym uchodźcom, ale także udzieliły schronienia swoim siostrom z opactwa w Żytomierzu. Tak więc opatka Klara Świderska i jej siostry też są do pewnego stopnia uchodźcami. Opuściły swój klasztor, ponieważ przebywanie w nim stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Mniszki mają jednak duże nadzieje na szybki powrót do klasztoru. Żartują, że wojna to wojna, ale zaraz trzeba będzie uprawiac ogród .

S. Klara opowiedziała, dlaczego zdecydowały się wyjechać do Lwowa, jak tu mieszkają i jak bardzo zmieniło się życie sióstr podczas tej wojny.

– Może warto zostać we Lwowie na zawsze? – Nie spotkałam jeszcze tu ludzi, którzy nie chcą wracać do domu. Moje siostry i ja również wyjechałyśmy, aby móc wrócić. Nasze siostry z polskich opactw dzwonią do nas codziennie, zachęcając nas do przeczekania tych strasznych czasów w bezpieczeństwie i ciszy ich klasztorów; ale chcemy być w Ukrainie. Ponadto mamy nadzieję, że w niedalekiej przyszłości wrócimy do Żytomierza, do naszego opactwa.

– Co najbardziej wpłynęło na decyzję o przeprowadzce?

W piątek, kiedy zbombardowano szkołę nieopodal naszego opactwa, postanowiłyśmy pojechać do naszych sióstr we Lwowie. W dodatku gdzieś niedaleko nas lokowała się 95 Brygada i ciągle słyszałyśmy te wszystkie wybuchy. Jednej siostrze zatkały się uszy. Nasz klasztor znajduje się na wzgórzu, jest to ważne strategicznie miejsce, dlatego wszyscy radzili nam wyjechać. Nie chciałyśmy i chowałyśmy się w piwnicy, ile się dało. Sześć razy dziennie wyły syreny i naszym starszym siostrom było coraz trudniej schodzić do tej piwnicy, zwłaszcza w nocy. Przez tydzień spałyśmy ubrane. Ale kiedy wysadzono w powietrze szkołę, zdecydowałyśmy, że czas się wyprowadzić. Najpierw wysłałyśmy chore siostry, a potem wsiadłyśmy do samochodu i wyruszyłyśmy w drogę. Nie można oczekiwać dobra od naszego wroga, który nie ma nic świętego. Żytomierz był bombardowany co dwa dni. Wiedziałyśmy też, że we Lwowie przydamy się, będziemy mogły pomagać naszym siostrom, które otworzyły swój klasztor dla uchodźców. W naszym opactwie tkałyśmy sieci i tutaj pomagamy przyjmować ludzi uciekających przed wojną. Ponadto istniała wielka potrzeba przywrócenia naszego „trybu” modlitwy, ponieważ reguluje on nasze życie monastyczne. A w Żytomierzu nasze życie regulowały syreny alarmowe. Opuszczałyśmy nasze opactwo przy dźwiękach syreny alarmowej. Tu we Lwowie znów żyjemy według naszego benedyktyńskiego zakonu – nasz dzień kształtuje modlitwa, a potem praca.

 

 

– Siostry robią wszystko same — gotują, sprzątają?

Jesteśmy tu wszystkie jak jedna wielka rodzina: mamy dyżury, zanotowano, kto za co jest odpowiedzialny i co robi. Najpierw jedzą dzieci, a potem dorośli. Wieczorem kobiety sprzątają schody i korytarze, mężczyźni wykonują robotę męską: sprzątają teren, grabią liście, zbierają szafki na ubrania, noszą ciężkie paczki, gdy przywozi się nam jedzenie.

– Czy goście klasztoru dołączają do modlitw mniszek czy przychodzą na mszę?

Tak, dołączają. Co wieczór przychodzą na modlitwę. Codziennie mamy Drogę Krzyżową. Również wiele osób przychodzi na Eucharystię i wiele idzie do spowiedzi. Ludzie są bardzo przywiązani do Boga. Podeszła do mnie jedna kobieta, widzę,  że lśni radością: „Wypowiadałam się, siostro!” Rodzice przyprowadzają swoje dzieci po błogosławieństwo. Nie pytamy, kto jest jakiego wyznania, ale dzielimy się z tymi ludźmi pokarmem duchowym.

– Co zmieniło się w modlitwach sióstr podczas wojny? Dodano jakieś intencje?

Codziennie modlimy się za naszych żołnierzy, modlimy się o zakończenie wojny, modlimy się za zmarłych. Wielki Post jest teraz bardzo wymowny, więc zarówno modlitwy, jak i psalmy przewidziane przez liturgię na ten okres są bardzo wymowne. Po prostu wołają do Boga o ochronę. Oczywiście trudno prosić i błagać, nie widząc odpowiedzi. Ludzie już zaczynają mówić, że Bóg opuścił Ukrainę; ale tak nie jest. I wszyscy musimy nadal wierzyć, mieć nadzieję i modlić się. Wszyscy męczennicy Mariupola są naszymi orędownikami przed Bogiem. Przyjęłam dla siebie, że wszystkie te niewinne ofiary – dzieci i ich rodziców, a także ofiary wśród wojska – składam razem z ofiarą Jezusa, proszę Go, aby wziął je do siebie, aby już więcej nie cierpiały, a następnie za ich pośrednictwem proszę o pokój w Ukrainie. To naprawdę męczennicy naszej ziemi.

 

 

– Czy często ludzie opowiadają swoje historie?

Przybywają do nas różni ludzie. Ktoś musi porozmawiać o tym, przez co przeszedł, a ktoś nawet nie chce wspominać. Ludzie doświadczyli strasznych rzeczy, a ich ból jest bardzo silny. Nie musimy słuchać wiadomości — wystarczy spojrzeć na tych ludzi, aby zobaczyć ich oczy, gdy po raz pierwszy przekraczają próg naszego klasztoru. A za kilka dni zaczynają się uspokajać i jest trochę lżej. Miałyśmy kobietę, która powiedziała, że ​​przeżyła wiele tragedii, od 14 roku życia pracowała, aby kupić własne mieszkanie, a teraz musiała je opuścić. Większość ludzi tutaj po prostu nie ma dokąd wracać — ich domy i mieszkania są zniszczone.

– Jak ludzie tu trafiają?

Na drzwiach mamy kartkę z napisem „Przyjmujemy uchodźców” i numer telefonu. Czasami dzwonią późnym wieczorem i błagają o przyjęcie przynajmniej kobiet i dzieci, a mężczyźni są gotowi spać nawet na ulicy, mimo mrozu. Oczywiście wpuszczamy całą rodzinę, dajemy ciepłe jedzenie, rzeczy, których potrzebują; a rano ludzie przychodzą i od razu pytają, czym mogą pomóc, co trzeba zrobić.

– Jak siostry radzą sobie z taką liczbą ludzi w klasztorze, który jest wezwany do bycia oazą ciszy i modlitwy?

 

 

Generalnie jesteśmy zamkniętym klasztorem. Mamy pewne zasady, a tzw. klauzura jest częścią zamkniętą. Możemy przyjmować gości, pielgrzymów i tych, którzy potrzebują czasu ciszy i modlitwy; ale zawsze jest pewien podział. Ale kiedy zaczęli przyjeżdżać do nas ludzie z ogarniętych wojną miast i wsi, i robiło się ich coraz więcej, wiele sióstr i ja postanowiłyśmy dać im nasze cele i osiedlić się w parach, otworzyłyśmy resztę pomieszczeń w klauzurze. Chciałyśmy, aby ludzie czuli się komfortowo i mieli trochę spokoju. Pomyslałyśmy, że nie można uczynić inaczej z tymi,  kto już ma dość siedzenia w piwnicach, kilkudniowych podróży w zatłoczonych pociągach, uciekając przed wojną. Dlatego nie tylko pomagamy w modlitwie, ale staramy się trochę ułatwić im życie. Tak samo zrobili nasi kapelani, ojcowie benedyktyni – oddali ludziom swoje pokoje.

– Czy długo w takim trybie będzie działać klasztor?

Nie zastanawiamy się, jak długo to potrwa. Kto może wiedzieć? Wszystko jest w rękach Boga. Wytrzymałyśmy dzień — i dziękujemy Bogu. Dał nam tych ludzi i pilnuje, aby nikomu niczego nie brakowało. Dewiza naszego zakonu to słowa „Módl się i pracuj”. Modlitwa jest główną rzeczą, którą musimy się  zajmować, a jeśli chodzi o pracę, musimy rozpoznawać, jak możemy pomóc Kościołowi lokalnemu, jak możemy mu się przydać. Służymy tym, czym każdy z nas jest uzdolniony. Teraz zrozumiałyśmy, że musimy otworzyć nasz klasztor na potrzeby ludzi. Dać naszym uciekającym przed wojną Ukraińcom dach nad głową, żywność i bezpieczne miejsce.

Już niedługo pierwsza rocznica powrotu do archidiecezji lwowskiej Zakonu Świętego Benedykta. Dziś klasztor benedyktynek w Sołonce pod Lwowem jest jednym z wielu ośrodków przyjmujących uchodźców w archidiecezji lwowskiej. Sztab Antykryzysowy pomaga w zaspokajaniu potrzeb uchodźców dzięki licznym darczyńcom z zagranicy.

 

Інші статті за темами

ПЕРСОНА

Zauważyłeś błąd? Zaznacz fragment tekstu i naciśnij Ctrl+Enter.

Pomóż CREDO trwać!
Tworzymy dla Ciebie i dzięki Tobie!

WSPOMÓŻ NAS.

PL47102010263947000019137233

KredoBank PKO Bank Polski Group
Підпишіться на розсилку
Кожного дня ми надсилатимемо вам листи з найважливішими та найцікавішими новинами

Spelling error report

The following text will be sent to our editors: