Wywiad

Będę się starał iść do wszystkich, by znaleźć sposoby uzdrowienia i pojednania – biskup nominat Edward Kawa

Ви також можете прочитати цю статтю українською мовою

06 czerwca 2017, 12:07 2073 Vita Jakubowska

Biskup nominat Edward Kawa to człowiek otwarty i prosty. On chętnie się zgodził porozmawiać z CREDO, żeby nasi czytelnicy mogli zapoznać się z nowym biskupem pomocniczym Archidiecezji Lwowskiej. 

Wraz z ojcem Kawą po raz pierwszy przekroczyliśmy próg jego nowego domu. Przepojony charyzmatem franciszkańskim, uważa swoje pokoje w pałacu lwowskich arcybiskupów za przepiękne. Natomiast ja zobaczyłam dość proste, niezbyt duże i bardzo dyskretnie umeblowane mieszkanie. Jednak o. Edward przyzwyczajony do spartańskich warunków i uważa obecne za luksus. Gabinet biskupi — pierwsze biuro w życiu ojca Kawy. Jest pusty, stoi tu tylko biurko i regał. To właśnie tam prowadziliśmy rozmowę o tym, jak 17-letni chłopak z Mościsk, który chciał podjąć studia w Polsce, został zakonnikiem, a teraz oczekuje na święcenia biskupie. 

«Rodzice niepokoili się, co ze mnie wyrośnie» 

— Ma ojciec dużą i pobożną rodzinę, starszy brat jest też kapłanem. Czy od dziecka ojciec chciał zostać księdzem? 

— Nigdy nie myślałem o tym, by zostać księdzem i nigdy nimi się nie zachwycałem, choć od dzieciństwa byłem blisko Kościoła. Zawsze chciałem być ministrantem. Pamiętam, jak stojąc na Mszy obok rodziców zawsze patrzyłem na to, co ministranci robią przy ołtarzu. I jak już byłem dopuszczony do ministrantury po Pierwszej Komunii wielce się rozpaliłem, by stać się najlepszym. Chciałem wszystkiego się nauczyć oraz zacząć czytać, żeby maksymalnie uczestniczyć w Liturgii. Ale nie przyczyniło się to do rozpoznania powołania! 

— Co jest najbardziej żywym wspomnieniem z tego okresu? 

— Kiedy już byłem trochę starszy, pamiętam, jak siostry, które przy naszej parafii zajmowały się młodzieżą, zorganizowały spektakl o uczniach na drodze do Emaus, a ja miałem rolę Jezusa. Z jednej strony, trudno było przyzwyczaić się do tej roli, z drugiej — spodobał mi się sposób mówienia Jezusa do Apostołów. Oczywiście, to było parafrazowanie Ewangelii, ale sens pozostawał ten sam. Pokazywaliśmy ten spektakl w Niedzielę Miłosierdzia Bożego. W kościele wtedy było dużo ludzi, a potem mówili mi, że dla wielu był on bardzo wymowny. Ale przede wszystkim, ta sztuka przemówiła do mnie. Bardzo głęboko zapadła mi w serce rola Jezusa. 

— Ile wtedy ojciec miał lat? 

— Miałem dopiero 16. To był wiek i czas rozeznania, gdzie iść dalej, jaki kierunek wybrać. Nawet na myśli nie miałem seminarium czy zakonu. Wybierałem wydział, uczelnię — chciałem wyjechać do Polski. Myślałem, że muszę dobrze zdać egzaminy. 

— Jakim był ojciec dzieckiem? 

— Moja mama zawsze powtarzała, że od urodzenia miała ze mną więcej kłopotów niż z moimi dwoma starszymi braćmi. Byłem płaczliwy, krzykliwy i niespokojny. W szkole, zdarzało się, że pobiłem się gdzieś, coś narozrabiałem, komuś zalazłem za skórę, a starszy brat musiał iść mnie bronić. Spokojny, na pewno, nie byłem. Nie mogę powiedzieć, że byłem złym łobuzem, ale prowadziłem aktywne życie — dyskoteka, przyjaciele, zabawy do późna. Rodzice obserwowali to wszystko z pewnym strachem i niepokoili się, co ze mnie wyrośnie.

— Więc pewnie zdążył ojciec złamać nie jedno serce? 

— Jedno (śmiech). Nie to że złamać, ponieważ byliśmy radczej przyjaciółmi aniżeli parą. Krótko mówiąc: dramatu nie było. 

— Jak rodzice przyjęli ojca decyzję? Ile miał ojciec lat, gdy postanowił, że poświęci swoje życie dla Pana Boga?

— Miałem 17. Pomimo wszystkich moich sztuczek, moi rodzice kochali mnie bardzo i mieli nadzieję, że będę wspierać ich w starości. Dlatego przyjęli tę decyzję bardzo trudno. Mama kilka lat, za każdym razem kiedy wracałem do domu, pytała mnie, czy nie zmieniłem decyzji, może bym wrócił. 

— Ojca starszy brat, również jest kapłanem, więc matka musiałaby być już przygotowana!

— Decyzję mojego brata akceptowali znacznie spokojniej. Było dużo łez, ale ogólna reakcja była o wiele lepsza niż w moim przypadku. Może dla nich to było za dużo. 

«Nie chciałem być księdzem» 

— Dlaczego franciszkanie? Wpływ brata? 

— Nie zamierzałem iść do franciszkanów. Gdy brat przyjeżdżał do domu z innymi braćmi z klasztoru, nie chciałem z nimi rozmawiać: z bratem przywitałem się i tyle. Miałem do nich jakieś uprzedzenie, być może coś w ramach nastoletniego buntu. A kiedy już dostałem się na Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie i pojechałem odwiedzić swojego brata w Krakowie przed rozpoczęciem studiów, kiedy czekałem na niego w rozmownicy, mogę powiedzieć, że akurat wtedy zainteresowali mnie franciszkanie. Tam stały stoiska z informacjami o zakonie i oddzielne stoisko o nowych męczennikach franciszkańskich w Boliwii. Wtedy przypomniałem, że słyszałem o nich w wiadomościach, i pomyślałem sobie: z jednej strony — wielkie świadectwo wiary, ale z drugiej strony — dlaczego aż takie poświęcenie? Oglądając te stoiska, pomyślałem, że też chcę spróbować być franciszkaninem. 

Porozmawiałem o tym z księdzem. Poradził mi, zamiast się dręczyć, spróbować, by mieć dokładną odpowiedź na to pytanie i już nie wracać do tego. No i złożyłem dokumenty. Potem zarzucali mi, dlaczego wstąpiłem na uniwersytet, a następnie wziąłem i udałem się do klasztoru. Ale przecież uszczęśliwiłem kogoś, kto był następny na liście kandydatów na studia! 

Mój brat był także przeciwny temu. Nie mógł zrozumieć, dlaczego przychodzę do tego samego zakonu, co on. Powiedział mi: «Zobacz, naprzeciw są dominikanie i jezuici — dlaczego przyszedłeś tu?» Ale upewniłem go, że jestem tutaj na długo, więc nie ma się czym martwić. 

Przyznam szczerze, że podczas przyjęcia mnie do klasztoru w rozmowie z ojcem, który przybył z Ukrainy, z okolic Tarnopola, powiedziałem, że nie wiem, czy mam powołanie, po prostu chcę spróbować, a on uśmiechnął się i powiedział: «Wiesz, wszyscy tu tak przyszliśmy». Traktował mnie z wielką ojcowską miłością. Powiedział, że przebywanie na etapie formacyjnym nie zaszkodzi, nawet jeśli nie stanie się moim sposobem na życie. I to były święte słowa, bo czas formacji przyniósł mi wiele dobrego. 

Przyjechałem do postulatu jako ostatni, bo jeszcze pomagałem rodzicom kopać ziemniaki. Pamiętam, że to było 1 października 1995 roku. Z Ukrainy było nas czterech, ale zostałem tylko ja.

Byłem najmłodszy, miałem kupę kompleksów, musiałem dużo się nauczyć. Bardzo martwiłem się, bo pisałem po polsku z błędami, a trzeba było pisać referaty. Miałem niską samoocenę i nie chciałem być księdzem, uważałem, że nie dam rady. Czyli planowałem zostać zwykłym bratem zakonnym. Jednak mój pierwszy wychowawca w zakonie nie zracał uwagi na to, kto i co myśli o sobie, ale od każdego wymagał maksymalnych wysiłków — uważał, że skoro jesteśmy już tutaj, musimy więc udowodnić, że to nie jest po prostu. To mi dużo dało. Dzięki jego taktyce, odkryłem w sobie dużo zdolności i talentów, których istnienia nawet nie podejrzewałem.

— W którym momencie ojciec rozmyślił się i zechciał zostać kapłanem? Co sprawiło, że ojciec zmienił zdanie?

— Sam tego nie dokonałem. Kiedy byłem w nowicjacie, pojawiła się informacja, że nasi bracia w Rosji otwierają w Petersburgu dom formacyjny, i będzie to okazją studiować w seminarium także dla tych, którzy nie chcą być księżmi, ale pragną mieć wykształcenie i odpowiednie kwalifikacje. Rozpoznałem na modlitwie, że to mi pasuje. Poszedłem do magistra i opowiedziałem mu o swoich planach: że chcę odbyć juniorat,  pozostać bratem i pracować tam, gdzie mnie wyślą. On wyśmiał mnie i odpowiedział, że nie wiadomo, czy przetrwam nowicjat, a już buduję tak odległe plany! Wyszedłem rozczarowany, z bólem w sercu od takiego przyjęcia. Więcej do tego tematu nie wracałem, jednak ciągle o tym myślałem. W momencie zakończenia nowicjatu, nadal trzymałem się tego, że nie będę kapłanem, ponieważ byłem przekonany, że nie mam zdolności do kaznodziejstwa. Postanowiłem, że praca fizyczna — to jest moje. Tak powiedziałem magistrowi na rozmowie. On słuchał mnie i wypełniał formularz. Kiedy skończyłem, magister powiedział, że w zasadzie, mam prawo tak sobie myśleć — to jest sprawa osobista — ale jako mój rektor kieruje mnie do seminarium i już na podstawie wyników na studiach będzie można zobaczyć, co dalej; i to jest niekwestionowane. Posłuszeństwo powinno być. Więc pojechałem na studia do Krakowa. 

Temat Rosji powrócił po pewnym czasie, spędzonym w Seminarium Krakowskim . Rektor postanowił wysłać mnie do Petersburga. A tam wybór w ogóle był niepodważalny — trzeba uczyć się na księdza. Koniec kropka. 

To był długi proces. Nie momentalne rozwiązanie. Stopniowo dojrzewałem do tego, by to akceptować, aby dopuścić do siebie myśl, że mogę być księdzem. Także myślę, że zmiana seminarium wywarła na mnie wielki wpływ. Przyjechałem tam, gdzie właśnie wszystko się zaczynało, gdzie nie wszystko było zorganizowane, dużo musiałem robić sam. Uczyliśmy się, gotowaliśmy, robiliśmy zakupy, zmywaliśmy naczynia — wszystko wykonywaliśmy samodzielnie i wszyscy byli zaangażowani do działalności. Trzeba było również zajmować się wspólnotami, które przychodziły do nas. Następnie rozpoczęto budowę i pomagałem tam; później, dostałem szczególne obowiązki związane z budową. Naprawdę dużo się nauczyłem. Rozwój był tak wszechstronny, a doświadczenie — bezcenne, że teraz można powiedzieć z pewnością, nigdzie nie zginę.

Służenie i duchowy kryzys 

— Podczas formacji lub kapłaństwa były takie kryzysy, że chciało się wszytko porzucić? 

— Był jeden taki kryzys. W rok po święceniach trafiłem do Kremenczuka. Świętej pamięci bp Stanisław Padewski wręczył nam miasto pod opiekę. Kościół tam był zajęty przez prawosławnych, parafia była mała, zbieraliśmy się w prywatnym domu; wykupiono jakąś niedużą działkę z jakąś ruiną pod budowę. Cały rok nic się nie zmieniało – wspólnota miała 12 lub 13 osób, ale nie zwiększała się; na budowę nie było pieniędzy; wszystkie moje projekty odrzucano; starsi parafianie zaczęli umierać. Miałem 26 lat, ambicje biją, a wyjścia nie mają, rezultatu nie ma! Parafianie niezadowoleni ze mnie: oczekiwali księdza z Polski, który by przyjechał z pieniędzmi i korzystnymi kontaktami, kupowałby im lekarstwa. A dali miejscowego, ukraińca! Co z niego wziąć? Bardzo mocno to odczuwałem. Sześć miesięcy później biskup Jacek Pył, który przekazał mi parafię od oblatów, przyjechał na wizytację — bo chyba dotarły do niego niezadowolone głosy parafian. Pamiętam, jak mi wtedy było ciężko. Wynajmowałem to jedno mieszkanie, to inne, żeby cena pasowała. Byłem zupełnie sam. Nikt mi nie pomagał. Zakon nie bardzo się mną interesował. Stałem na krawędzi, miałem nawet myśli opuścić kapłaństwo. Pamiętam, zaapelowałem o pomoc do Krakowa, a mi powiedziano, że to jest «czas próby». A ja pytam: «Dla mnie czy dla teg miejsca?» Przełożony odpowiada: «I dla ciebie, i dla tego miejsca».  

Niby tego było za mało, służyłem jeszcze jako wikary w Boryspolu, będąc proboszczem w innej diecezji. Od poniedziałku do piątku zajmowałem się budową w jednej parafii, a potem 250 km drogi — na piątek, sobotę i niedzielę do Kremenczuka. W tym czasie w Rosji tragicznie zginął mój przyjaciel, o.Grzegorz Cioroch, który był dla mnie wielkim wzorem i autorytetem, ponieważ kończylem tam studia, a on był naszym przełożonym. Można powiedzieć — św.Maksymilian naszych czasów. Zginął na gołej drodze, przy podobnych okolicznościach, jak «Kuźma» Skriabin (ukraiński muzyk – red.)… Człowiek, który zebrał wokół siebie kwiat rosyjskiej inteligencji, którego bardzo szanowano, który miał duży wpływ w kręgach uniwersyteckich, nie mógł zostać niezauważony. Oczywiście, nikt nic nie udowodnił…

Byłem wyczerpany fizycznie i psychicznie. Nic z tego, co robiłem, nie przynosiło rezultatów. Wszyscy odmawiali mi wszelkiej pomocy. Przyjechałem do biskupa Padewskiego, a on mówi: «Co ja ci dam, jeśli ja również nic nie mam?» On naprawdę mieszkał w Charkowie w bardzo skromnych warunkach, u sióstr, w małym pokoju, w którym, siedząc przy stole, mógł zamknąć drzwi.  

W tym czasie umiera papież Jan Paweł II. Przeżyłem to bardzo.  Poruszył mnie ten fakt, że będąc niedołężnym, na łożu śmierci, nadal ewangelizował — i ludzie nawracali się. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie zawsze trzeba robić coś wielkiego, wystarczy być blisko Boga. I otworzyła mi się zupełnie inna strona mojego życia. Wraz z siostrami, które już przybyły do Kremenczuka, zaczęliśmy pracować z ubogimi na ulicach; dzięki nim mogliśmy już przychodzić do szpitali gruźliczych, później zaczęliśmy odwiedzać więźniów. Świątyni jeszcze nie było i my nadal spotykaliśmy się w mieszkaniu, ale już zaczęło się robić ciasno. W dni powszednie, żeby za dużo nie irytować sąsiadów, modliliśmy się cicho; a o niedzieli oni już wiedzieli, że my mamy mszę i nie skarżyli się, że zbyt głośno. Wtedy też zaczęły przychodzić odpowiedzi na wszystkie te listy, które wysyłałem. Rozpatrzono je i zdecydowano, że można pomóc. A gdzieś w roku 2005 rozpoczęła się budowa świątyni. Ale oprócz fizycznej rozczęto też budowę duchową, bo do tej pory to był prawie rok na pustyni…

Za ten czas zrozumiałem, że nikt nie jest mi nic winny; że głównym jest to, co się odbywa między mną a Bogiem. Zmieniłem format myślenia. Prawdopodobnie, czas na pustyni był mi potrzebny, by wejść na nowy etap dojrzewania duchowego; lecz najwięcej dlatego, zeby nauczyć się bardziej ufać Bogu.

— Jak długo ojciec był w Kremenczuku i gdzie przeniósł się potem? 

— Przez 5 lat tam byłem. Zbudowałem centrum duszpasterskie i społeczne, kaplicę, nasz klasztor i stołówkę dla bezdomnych. Kiedy miałem 30, zostałem wybrany na przyłożonego delegatury franciszkanów na Ukrainie i jeszcze przez rok wykonywałem funkcje proboszcza.To było trudne, dlatego zrezygnowałem ze stanowiska proboszcza i przeniosłem się do Boryspolu. Rok spędziłem tam, a następnie pojechałem otwierać nową franciszkańską placówkę w Maćkowcach w obwodzie Chmielnickim. Była to parafia jezuicka, do której oni dojeżdżali, ale my przyjęliśmy ją pod stałą opiekę. W ciągu roku zostały założone 12 wspólnot. Jest tam żyzna gleba, ludzie mają bardzo otwarte serca, z nimi bardzo łatwo pracować. Spotkaliśmy tam ogromne wsparcie. Chociaż myślę, że sprawiłem  nie bardzo dobre pierwsze wrażenie na tych ludzi. Na uroczyste przekazanie parafii właśnie przyjechałem z Budapesztu. Jechałem całą noc, na Mszę przyszedłem z drogi — zmęczony, pomięty, w głowie się kręci. Patrzę i nie rozumiem, gdzie jestem i co tu robię. Zaledwie po trzech miesiącach pobytu z o. Krzysztofem znaliśmy już wszystkich ludzi. Parafia liczyła około tysiąca osób, ze wszystkimi mieliśmy doskonałe stosunki. Cóż, kiedy działasz nie sam, to jest o wiele łatwiej!

Religijność Ukrainy Zachodniej

— Rok temu przyjechał ojciec do Lwowa. Jakie są ojca wrażenia od pracy na Ukrainie Zachodniej? 

— Tu wiara opiera się na tradycji. Nie neguje, ani nie umniejszam znaczenia tradycji, ale tego nie wystarczy: musi być jeszcze jakieś życie duchowe. Ja tu widzę dużą zależność od okultyzmu, zarówno jak katolików łacińskiego obrządku, tak i bizantyjskiego, oraz prawosławnych. Niektórzy nawet odnoszą się do świętych jak do magów lub czarodziejów. Oczywiście, Bóg sobie z tym poradzi, bo gdy ludzie się wyleczą, to wiedzą, że Bóg jest żywy. Serce nie może być puste, musi być wypełnione, a jeśli istnieje brak duchowości, miejsce Boga w sercu zajmuje coś z okultyzmu i magii.

Również bardzo się akcentuję tu uwagę na zranieniach na gruncie narodowościowym. Widzę w tym pewną niedojrzałość. Jestem polakiem, urodzony na Ukrainie, na tych ziemiach, uważam siebie za syna tej ziemi; uważam siebie za ukraińca. Tak, z rodzicami, bratem i siostrą rozmawiam po polsku, ale tutaj moja ziemia, mój naród. Uczono mnie w domu i w zakonie, że nie dzieli się ludzi według narodowości. W konfesionale czy na ulicy rozmawiam z ludźmi w języku, w którym zwracają się do mnie: ukraińskim, polskim, rosyjskim… Myślę, że to jest kultura komunikacji i pozycja chrześcijańska. Tutaj tego jeszcze nie ma.

— Dla ojca jako biskupa będzie to kolejne wyzwanie czy ze względu na korzenia i czas trwania tego problemu wolałby ojciec zostawić wszystko tak, jak jest?

— Tam, gdzie służyłem, nigdy nic nie pozostawiłem «tak jak jest». Nawet wtedy, gdy przechodziłem do innego klasztoru, to zaczynąłem od przesuwania mebli. Wszyscy już wiedzieli: jak Kawa przyszedł, będą zmiany. Nawet u Antoniego [koścół pw św. Antoniego we Lwowie — red.] zarzucali mi rok temu, że przyszedłem tutaj i zmieniam wszystko (śmiech). Jestem dynamicznym człowiekiem: jest to część mojej osobowości. Dlatego nie zamierzam milczeć. Staram się iść do wszystkich, aby znaleźć sposoby uzdrowienia i pojednania. Jest to konieczne. W niedzielę z własnej woli poszedłem na cmentarz, gdzie obchodzono Dzień Bohatera. Wziąłem udział we wspólnej modlitwie. Oddałem hołd poległym. To trzeba robić, nie czekając na formalne zaproszenie. Jest to nasza wspólna odpowiedzialność, ponieważ jesteśmy obywatelami jednego kraju. Tam leżą również nasi parafianie, niektórych znałem osobiście, znam ich rodziców. Ludzie potrzebują duchowego wsparcia, opieki, troski. Ktoś musi wypełnić pustkę, która została utworzona po ciężkich stratach. To jest nasze zadanie. Gojenie ran przeszłości wymaga dojrzałości, wymaga odwagi. Przebaczać i prosić o przebaczenie — nie jest to łatwe. Ale to przyjdzie do nas, jeszcze tego doświadczymy. W swoim czasie Jan Paweł II był bardzo krytykowany za to, ale widzimy, jak ten jego gest uzdrowił Kościół. Teraz musimy skoncentrować się na znalezieniu tego, co nas łączy, a nie dzieli.

Najmłodszy biskup Kościoła katolickiego 

— Rodzice usłyszeli o nominacji w Krysowiczach czy może ojciec ich wcześniej przygotował? 

— Nie mogłem im powiedzieć. Dowiedzieli się razem ze wszystkimi. Ale dzień wcześniej zadzwoniłem do rodziców i uprzedziłem, że nuncjusz apostolski chce ich odwiedzić po Mszy w Krysowiczach. Mama i tata wiedzą, że czasami pomagam w nuncjaturze z robotnikami, bo mam w Kijowie znajomych, więc często tam bywam i nuncjusz mnie zna. Mama zaczęła się martwić: jak przyjąć, czym poczęstować. Jak to mama. Tata przejmował się, jak rozmawiać i o czym. Jak mogłem, wszystkich uspokoiłem, żeby niczym się nie przejmowali.

— Jakie były pierwsze słowa rodziców, kiedy ojca ogłoszono biskupem? 

— Pierwszy wybuch emocjonalny przejął mój brat i bracia z [kościoła świętego] Antoniego. Oni pojechali do domu z rodzicami. Ja nawet nie widziałem, jaka była ich reakcja w momencie ogłaszania, bo nie było mi widać ani mamy, ani taty. Przyjechałem z nuncjuszem po dwuch godzinach, pierwsze emocje już opadły. Byliśmy niedługo i nawet nie było okazji na rozmowę. Po kilku dniach  wróciłem do domu, wtedy dłużej porozmawialiśmy, mogłem więcej opowiedzieć. Ale pierwsze emocje mnie ominęły.

— Czy ojciec wiedział, że do ojcu bardzo uważnie się przyglądano, obserwowano pod lupą?

— Nawet nie wiedziałem, że to trwa tak długo. Już po ogłoszeniu nominacji spytałem, jak cały ten proces wygląda, i zrozumiałem, że kandydaci są badani przez rok. Były ciekawe niuansy, które mnie zaskoczyły. Na przykład, zaczęto mnie zapraszać na jakieś wydarzenia, na które nigdy nikt nie zapraszał. Czasami do moich uszu dochodziły pogłoski, ale ludzie mogą sobie gadać, a ja dokładnie wiedziałem, że to tylko rozmowy, bo jestem za młody. Nikt nie będzie poważnie rozważać mojej kandydatury. To był główny argument. Nawet jeżeli rozeznanie jest przeprowadzane, w Rzymie nie będę zatwierdzony. Przecież dobrze wiem, jaki jest wiek tych biskupów, ktorzy zajmują się tymi pytaniami. Ale jak się okazało (o. Alexander Kusyj powiedział mi, on już sprawdził), że obecnie jestem najmłodszym biskupem Kościoła katolickiego.

«Nie chcę tworzyć sztucznych dystansów, chcę ocalić ludzkość w komunikacji»

— Ojca atutem jest ojca wiek. Wciąż rozumie ojciec młodych, jednak ma już wystarczająco dużo doświadczenia życiowego, które pozwala porozumieć się ze starszym pokoleniem. 

— Właśnie teraz tego doświadczam. Chociaż nigdy nie niałem większych trudności w porozumiewaniu się ze starszymi od siebie, nawet z biskupami (wszakże bywały i trudne momenty). Pamiętam, bardzo był mi potrzebny podpis arcybiskupa Piotra Malczuka, jednak cały czas nie mogłem go zastać. A kiedy  był obecny, nie przyjmował interesantów. Siostra nie chciała mnie puszczać, jednak tak nalegałem, że ona poddała się i zadzwoniła do biskupa, On zgodził się mnie przyjąć. Weszłem do niego, a on mówi: «Ale jesteś uparty!». Na to odparłem: «Nie wiem tylko, czy to jest wada czy zaleta». Wtedy bardzo dobrze porozmawialiśmy. Oprócz tego, że załatwiłem swoje sprawy, to jeszcze zrobiłem małą przysługę świętej pamięci arcybiskupowi, który akurat w tym czasie potrzebował z kimś porozmawiać.

Nigdy nie miałem barier komunikacyjnych z biskupami. Gdy miałem cel, nie widziałem przeszkód. Pamiętam, jak planowaliśmy zorganizować dla młodzieży Sylwestra. Chcieliśmy zrobić to w seminarium. Przyszedłem do arcybiskupa Mokrzyckiego, żeby to uzgodnić, a on pyta się, ilu spodziewamy się osób. Mówię — 500.  Pewnie, że był zaskoczony, ale też zainteresował się projektem, trzymał rękę na pulsie, mimo to że uważał  ten pomysł trochę szalonym. Zresztą, znaleźliśmy odpowiednie pomieszczenie, chociaż mogło tam się zmieścić tylko 320 osób. Przyjęło nas seminarium na Chutoriwce, więc wyszło fajne święto.

— Teraz ojciec jest biskupem. Czy zmienił się stosunek braci w zakonie do ojca?

— Jeszcze oficjalnie nie zabrałem się do obowiązków, jednak już odczuwam tę nadmierną subordynację. Częściowo przyczyną jest to, że do tego służenia wszedłem z zakonu, a do tego w młodym wieku; nie każdy potrafi to bezwarunkowo akceptować. Stało się trudniej rozpoczynać zwykłe rozmowy, bo widzę, jak ojcowie się naprężają i zaczynają dobierać słów. No to muszę uspakajać, że nie prowadzę sądażu, nie zbieram informacji, po prostu szczerze interesuję się tym kapłanem, jego posługą i problemami. Wydaje się, człowiek jest pozytywnie zaskoczony, ale trudno mu to akceptować. Przykro mi jest, bo nie chcę tworzyć sztucznych dystansów, chcę ocalić ludzkość w komunikacji. Chcę nadal być jednym z nich, dla nich, obok nich i chcę znać ich problemy, wiedzieć, co przeżywają. Też przeszedłem przez to, znam się na tym. W 90% mogę rozpoznać, co człowiek ma na sercu, gdy zobaczę jego dom lub świątynię. Jednak byłoby dobrze, gdyby powiedział mi o tym osobiście. Wszystkie te trudności są dla mnie bliskie i znajome z praktyki oraz osobistego doświadczenia. To jest moje pierwsze biuro.

— No a co dotyczy przyziemnych atrybutów służenia: sutanny, mitry, pastorału? Ojciec sam musi to wszytko dla siebie kupić czy to będą prezenty?

— Sutanna szyje się na zamówienie za koszt dobroczyńców, którzy sami zaproponowali taki gest dobrej woli. Jestem franciszkaninem. Tak naprawdę nic osobistego nie mam. Samochód, którym jeżdżę, należy zakonu i tam zostanie; własnych środków nigdy nie miałem, więc nie mam za co kupić wszystkich niezbędnych rzeczy. Muszę polegać na innych. Kiedy zacząłem badać ten temat, uświadomiłem, jakie proste było moje życie franciszkańskie: worek, pasek i kaptur! Pewne rzeczy dostanę od nuncjusza, pastorał i mitrę — od zakonu, coś — od świeckiego dobroczyńca. Swoją pomoc zaproponowały [fundacje] «Pomoc Kościołowi na Wschodzie» i «Kirche in Not». 

— Zostawi ojciec dla siebie habit?

— Tak. Będę z niego korzystać, gdy będę przychodził do swoich braci. Generalnie to będzie przypomnienie, kim i skąd jestem. 

— Po życiu we wspólnocie na ojca czeka bardziej samotne życie. Czy będzie trudno się przyzwyczaić?

— Myślę, że tak. Bo nawet kiedy mieszkałem sam, to miałem do kogo przyjść. W pobliżu mieszkały siostry i ja odprawiałem Msze dla nich, miałem śniadanie z nimi, modliłem się; czasami razem oglądaliśmy filmy. Czyli na czas, aż póki nie przyjechali moi bracia, siostry Służebnice Ducha Świętego w Kremieńczuku były moją wspólnotą. Z nielicznymi wyjątkami, zawsze byłem zakorzeniony we wspólnocie. Umiem, a nawet lubię być sam, zwłaszcza w drodze. Lubię jechać w ciszy, rozważać czy słuchać jakiegoś audiobooku lub po porostu cieszyć się ciszą.To mi dodaje energii. Lecz co dotyczy takiego trybu życia — będzie trudno. Cieszy mnie, że 7 minut pieszo i jestem u swoich braci. Więc jeżeli będę czuć taką potrzebę, zawsze będę mógł przyjść do nich, aby pobyć z nimi.

— Ojciec po raz pierwszy zobaczył swoje nowe mieszkanie. Spodobało się?

— O, bardzo! Mogę powiedzieć, że nawet jest wspaniałe. Nie jestem do takiego przyzwyczajony. Zawsze mieszkałem w małych pomieszczeniach oraz bardzo skromnych warunkach. Teraz cieszy mnie, że nowe mieszkanie jest nieduże. Czuje się nieswojo w dużych pomieszczeniach. Z czasem zagospodaruję i przyzwyczaję się. Dużo książek nie mam, bo kiedyś wprowadziliśmy zwyczaj nie przenosić książkek ze sobą na nowe miejsce służby. Wszedzie bracia mają podobną bibliotekę, z niewielkimi wyjątkami, dlatego my tutaj zostawiliśmy dla kogoś, a ktoś tam zostawił nam. Kiedy pakowałem się, zobaczyłem, że mam niewiele książek, które mógłbym zabrać, ale tu jest półka już wypełniona. To prezent biskupa Leona Małego. Krótko mówiąc, bardzo prosto odnosze się do spraw bytowych, więc wszytko to akceptowałem jako dar do używania.

— Czy ma ojciec obok siebie ludzi, prawdziwych przyjaciół, na których może ojciec całkowiecie polegać, komu można zaufać, z kim można podzielić się wątpliwościami?

— Mam wielu takich ludzi, którzy są sprawdzeni przez czas, nigdy mnie nie zawiedli i zawsze wspierali: modlili się za mnie, zawsze byli bezinteresowni i dobrzy. Oni są rozproszeni po całej Ukrainie, jednak nie przestają być bliscy, i wiem, że mogę na nich liczyć w jakiej bądź sytuacji. Mój spowiednik to także osoba, na którą można w pełni liczyć. Bardzo potrzebuję takich ludzi, to dla mnie bardzo ważne.

— Jaka jest ojca ulubiona modlitwa?

— Lectio divina. Modlitwa Pismem świętym, Słowem Bożym. Staram się przy każdej okazji znaleźć na to czas. To jest modlitwa, która trwa prawie cały dzień. Zaczyna się od czytania Słowa Bożego. Siadam przed Najświętszym Sakramentem i czytam 30-40 minut, a następnie w ciągu dnia medytuję nad tym tekstem, modlę się, rozważam. Dla mnie to jest źródło duchowego pokoju. Czerpię stąd, gdy chcę podjąć jakąś decyzję czy coś przemyśleć. Czasami tak moralnie odpoczywam. Ta modlitwa dobra tym, że nie odrywa od zwykłych spraw: pracuję, wykonuję jakąś robotę, ale także trwa moja modlitwa. Bardzo lubię modlić się Psalmami. W ogóle lubię Brewiarz. Kiedy modlimy się we wspólnocie, on zostaje indykatorem tego, jaki mamy dziś humor, czy wszystko jest w porządku między nami. W modlitwie odczuwa się, jeśli między braćmi jest dysharmonia.

— Jak ojciec radzi z konfliktami?

— Jestem wybuchowy: reaguję natychmiast, ale również szybko stygnie. Jeśli nie mam racji, przepraszam. Ale zawsze chcę wszystko wyjaśnić. Wolę «kawę na ławę» — wszystko wypowiedzieć, żeby nie było żadnych niedomówek. Ja też wolę usłyszeć wszystko, jeśli są jakieś pretensje. Bardzo źle znoszę, gdy ktoś nie chce rozmawiać, zamyka się i obraża. Bardzo to mnie udręcza.

Ulubiona kawa biskupa Kawy

— Apropos kawy. Lubi ojciec kawę?

— Tak. Poranek zaczynam z modlitwy i kawy. Wcześniej tego nie praktykowałem, ale we Lwowie tak specyficzny klimat, że zacząłem pić kawę jeszcze przed modlitwą, lub na modlitwę idę z filiżanką kawy. Nikt mnie nie widzi, a ja sobie modlę się i łykam. Taka kawa z Panem Bogiem.

— Ma ojciec ulubione gatunki czy odmiany?

— Teraz w modzie różne espresso, więc kiedy częstują mnie, pewna rzecz: nie odmawiam się. Ale naprawdę lubię zwykłą mieloną kawę z dwóch łyżeczek. Nawet nie zdawałem z tego sobie sprawy, aż wyjechałem do Włoch, do Asyżu. Była zima, ja zachorowałem i było mi bardzo źle, miałem gorączkę. Bracia troszczyli się o mnie. Jeden z nich, który przynosił mi jedzenie, spytał, co może dla mnie zrobić. Bardzo chciałem kawę — świeżo zmieloną, dwie łyżeczki, zalać wrzątkiem; ten zapach — najpiękniejsza rzecz, jaka może istnieć! Dobry brat włożył wiele wysiłku, aby znaleźć tę kawę dla mnie, a później opowiadał, że kiedy niósł ją przez korytarz, wszyscy oglądali się za nim i dziwili się tej parodii, bo dla Włochów to nie kawa. Ale ta kawa była tak dobra, i wtedy zdałem sobie sprawę, że taka smakuje mi najlepiej. Chociaż nie jestem kapryśny, jaka jest — taką piję, ale jak już gotuję sobie sam, to taką. Chodzi taki żart w zakonie, jeśli ktoś nie pije kawy, pytano go z podtekstem: «No co ty? Nie lubisz kawy?» 

— Lubi ojciec bardziej dawanie czy dostawanie prezentów?

— Lubię robić prezenty i wcale nie umiem ich przyjmować. Zawsze staram się robić  przydatne prezenty, zauważyć, kto czego potrzebuje, żeby człowiek się cieszył. Niegdyś obiecałem jednemu chłopczykowi z rodziny potrzebującej, że kupię mu wszystko do szkoły: plecak, zeszyty, całe wyposażenie. Zrobiłem to po raz pierwszy, zarazem zrozumiałem, ile to kosztuje (śmiech). Kupiliśmy to, a on przez całą drogę do domu rozglądał wszystko, cieszył się bardzo, pokazywał w domu mamie. Mama też ucieszyła się, ponieważ było to dla nich istotną ulgą. Przyjechałem do domu, byłem pod strasznym wpływem emocji, nie mogłem przestać o tym mówić, a moi bracia mówią do mnie: «Już wystarczy, ile można się chwalić!» A dla mnie to naprawdę było wielkie szczęście — widzieć, jak to dziecko się cieszy. Może on po raz pierwszy dostał takie rzeczy, jakie chciał, a to co dla kogoś jest zwykłe i normalne, dla niego — wielka radość. Wtedy zrozumiałem, że bardzo lubię robić prezenty. 

Kiedy mi dają coś w prezencie, nawet nie wiem, co powiedzieć. Czuje się nieswojo. Kompleksuję, że ktoś na mnie wydaje pieniądze. Nawet kiedy ktoś mnie pyta, co mi jest potrzebne, to nie wim, co odpowiedzieć. Przełożony spytał mnie, czego potrzebuję do nowej posługi, więc powiedziałem, co i kto mi pomoże kupić, i że mam wszystko, oprócz mitry i pastorału. Wtedy powiedział mi nieoczekiwane słowa: «Pozwól nam ci to zaprezentować». Byłem pod wrażeniem od formułowania, bo tak naprawdę chciałem o to prosić jako przysługę. Przełożony powiedział mi, że mają zaszczyt zrobić to. Byłem zachwycony. W tydzień wysłano mi szkic. To niesamowito piękny pastorał, który odzwierciadla nasz duch franciszkański. Jednak będę szczery: nawet gdyby nie konsultowali się ze mną, i tak byłbym wdzięczny za każdy.

Pieniądze i kryzys wieku średniego

— Charyzmat franciszkański uczy pokory. Trzeba prosić o podstawowe rzeczy. Jak ojciec dał sobie z tym radę? Trudno było prosić?

— Nie. Nigdy nie miałem z tym problemów. Będąc przez dziewięć lat proboszczem, akceptowałem wobec siebie zasadę być szczerym jeżeli chodzi o naszą sytuację finansową: żeby było jasne, na co możemy sobie pozwolić, jakie obecnie mamy trudności — bracia wszystko rozumieli, więc nigdy nie było żadnych problemów. Nigdy nie bałem się prosić, jeśli miałem taką potrzebę; nigdy też nie kontrolowałem kosztów osobiście. Do tego był ekonom, to on rozpodzielał środki według potrzeb, a ja podobno do wszystkich innych braci prosiłem na to czy tamto, a później robiłem sprawozdanie. To dawało mi dużo swobody. Ogólnie rzecz biorąc, brak osobistych środków finansowych lub oszczędności nigdy nie obciążał mnie. 

— Nie wszyscy tak potrafią. Były takie przypadki, że przez kwestię środków finansowych ktoś opuścił zakon?

— Mężczyźni to istoty, które z czasem, zwłaszcza gdzieś bliżej czterdziestki, chcą odczuwać stabilność, mieć jakąś własność. Czasami ten kryzys wieku średniego przytrafia się również zakonnikom. Wtedy mogą buntować, przejść do kapłaństwa diecezjalnego lub nawet całkowiecie je odrzucić. 

— Podobno, ojciec nie będzie miał kryzysu wieku średniego. W czasie, kiedy ojciec miałby pytać siebie o swoich osiągnięciach, odpowiedzią była nominacja na biskupa. 

— Tak, chyba. Pan Bóg zadbał o mnie i zabezpieczył przed tymi trudnymi pytaniami (śmiech). Ale ja nigdy z nikim się nie porównywałem, nigdy nikomu nie zazdroszciłem, nigdy nie chciałem stanowisk i przywilejów. Zawsze byłem przekonany, że najważniejsze — dobrze wykonywana praca, a można będzie osiągnąć dobre rezultaty. Oczywiście, zastanawiałem się, czy jest moje życie dostatecznie owocne; ale nigdy nie myślałem w kategoriach «co w tym życiu osiągnąłem». Szybko pochłoną mnie nowe obowiązki i nie będzie czasu na żadne kryzysy.

— Będzie ojciec służył we własnej diecezji. To będzie bardziej skompikowana czy może trudniejsza praca dla ojca?

— Bardzo dobrze czuje się w różnych regionach Ukrainy, ale Archidiecezję Lwowską  znam najmniej, mimo to że urodziłem się tutaj i dorosłem. Dla mnie praca tutaj jest  wyzwaniem i zadaniem, ponieważ nikogo tu nie znam. Wyszedłem z domu w wieku 17 lat, a powróciłem po 20 latach. Ale w domu i ściany pomagają! Ponadto, patrząc wstecz, ja sobie teraz zdaję sprawę, że pewne rzeczy nie były zbiegiem okoliczności, lecz przejawem Bożej Opatrzności. Na przykład, studiowałem przez cztery lata w seminarium wraz z przyszłymi księżmi diecezjalnymi. W tym czasie miałem okazję lepiej zrozumieć ich życie, służbę i ich zasady. Także na Ukrainie często i dużo współpracowałem z diecezjalnymi kapłanami, więc mam duże doświadczenie. Mam nadzieję, że to wszystko pomoże mi odpowiednio i skutecznie wykonywać swoją posługę. 

— Dziękuję za rozmowę, szczerość, otwartość i czas. Z Bogiem!

 

 

Інші статті за темами

СЮЖЕТ

ПЕРСОНА

Edward Kawa

Zauważyłeś błąd? Zaznacz fragment tekstu i naciśnij Ctrl+Enter.

ПІДТРИМАЙТЕ CREDO
Шановні читачі, CREDO — некомерційна структура, що живе на пожертви добродіїв. Ми з вдячністю приймемо Вашу допомогу. Ваші гроші йдуть на оплату сервера, роботу веб-майстра та гонорари фахівців. Переказ через ПриватБанк: Пожертвування можна переказати за такими банківськими реквізитами:

5168 7427 0591 5506

Благодійний внесок ПРИЗНАЧЕННЯ ПЛАТЕЖУ: Добровільна пожертва на здійснення діяльності часопису CREDO.

Інші способи підтримати CREDO: (Натиснути на цей напис)

Щиро дякуємо читачам за жертовність усім, хто нас підтримує!
Підпишіться на розсилку
Кожного дня ми надсилатимемо вам листи з найважливішими та найцікавішими новинами

Spelling error report

The following text will be sent to our editors: