„Wiara w sercu” już od dawna jest szeroko stosowana, a teraz znowu (bo sto lat temu było tak samo) nabiera rozpędu demonstracyjne dystansowania się „nowoczesnych progresywnych ludzi” od „zacofanej średniowiecznej patriarchalnej organizacji“ — Kościoła. Czasami sami chrześcijanie potrafią dać światu taki przykład, że chce się uciec i nigdy nie utożsamiać się z tymi ludźmi.
Dlaczego więc pozostaję w Kościele pomimo wszystkich niedoskonałości jego ziemskiej struktury?
Nie dlatego, że się w nim „urodziłam“
Owszem, „wiara rodziców” jest ważna. A co jest dla mnie naprawdę cenne, to że od dzieciństwa miałam to szczęście, że dołączyłam do duchowego bogactwa Kościoła Katolickiego, nie szukałam tej drogi w wieku dorosłym. Ale długo trwać na „wierze swoich rodziców” nie da się, ponieważ człowiek dorasta — i tak ma być z wiarą: dojrzewanie przez doświadczenie różnych kryzysów.
Ważne jest upewnić się, że wiara nie jest introjektem, ani jakimś bezmyślnym ustawieniem narzuconym nam w dzieciństwie i nieocenianym krytycznie, upewnić się, że jest naprawdę znacząca. Ponieważ w przeciwnym razie nie będziesz w stanie uniknąć dysonansów poznawczych. Na przykład, gdy poważny brodaty wujek modli się do „Bozi“ lub gdy wspólnotka dorosłych powtarza wierszowane modlitwy do „aniołeczka”, których nauczyli się jako dzieci.
Czasami ludzie odwracają się od Kościoła, ponieważ dziecięca wiara nie stała się dorosła.
Znam przypadki, kiedy ludzie myślą, że „wyrośli” z wiary. W latach szkolnych chodzili co wieczór do księdza na herbatę, jeździli na grilla ze wspólnotą parafialną. I wspominają tamte czasy z ciepłym uśmiechem. Ale nowe miasto — nowa praca. Stali się dorośli. Ale nie wiara. Wiara została w domu, w małym miasteczku, w rodzinnej parafii i nie przeprowadziła się do dużego miasta. Dużej dziewczynce (lub chłopakowi) nie pasuje wierzyć w to samo, co małym dzieciom! Teraz z protekcjonalnym uśmiechem mówią o swoich starych, „zbyt pobożnych” przyjaciołach.
Niektórzy „wyrastają z wiary dziecka“, a niektórzy pozostają na zawsze w duchowości infantylnej. Natomiast dojrzali chrześcijanie mieliby dorastać i ciągle badać swoją wiarę.
Nie dlatego, że są tu moi przyjaciele i podobnie myślący ludzie
„Dzieci bawią się na placu zabaw, a mój mąż i ja rozmawiamy o problemach w Kościele. Jesteśmy szaleni! " — opowiada koleżanka.
Wspólne wartości i zainteresowania — na nie oto najczęściej opierają się relacje przyjacielskie. Kiedy możesz podzielić się z kimś swoimi wątpliwościami i dostać radę, modlitwę lub po prostu zostać wysłuchany. Kiedy razem stoimy w kolejce do spowiedzi, kiedy jest ktoś, kto może pójść z tobą na pielgrzymkę (a także na kawę), kiedy można omówić nowy dokument watykański lub swój najnowszy wgląd. Bez wsparcia przyjaciół, wspólnoty, parafii, Kościoła droga życiowa byłaby trudniejsza.
Jednak nie wszyscy w Kościele są przyjaciółmi i podobnie myślą. I nie zawsze chcę identyfikować się z moimi braćmi i siostrami w wierze. Czasem rzuca się w oczy infantylizm, czasem myślenie magiczne, czasem jakiś dziki fanatyzm. Nie wszystko i nie u wszystkich, po prostu skrajne przypadki są zawsze bardziej widoczne. Ale po co się tutaj dziwić: czyż całe nasze społeczeństwo nie jest infantylne. Zmiany społeczne zachodzące w dzisiejszym świecie nie sposób nie określić masowym szaleństwem: cenzura historii, relatywizacja prawdy, etyki i moralności, zarządzanie emocjami małych grup, ale nie umysłem oraz powszechny populizm, który przenika nawet środowisko religijne.
Ale do Kościoła zaprasza się nie za krytyczne myślenie, nie za tytuły czy bogactwo, ani nawet za wysokie wartości moralne: tutaj właśnie uczymy się tych ostatnich, każdy w swojej klasie. Kościół nie jest kółkiem zainteresowań ani klubem wzajemnej adoracji; po prostu razem płyniemy jedną łodzią do Królestwa Bożego.
Nie dlatego, że tu wszyscy są święci
Przykład wiary jest inspirujący. Nie bez powodu w Kościele Katolickim tak wielu oficjalnie ogłoszonych świętych, a ile jest nieznanych imion… W Kościele chce się widzieć uśmiechnięte i radosne twarze, czuć samą akceptację i miłość. Ale czy przestanę chodzić do kościoła, jeśli nie jestem tu wystarczająco kochana? Albo dlatego, że kiedyś babcia na mnie krzyczała, że „z tak pomalowanymi paznokciami wstyd do świątyni wchodzić”? Czyż ta babcia ma klucze do Królestwa Bożego (nawet jeśli ma je do kościoła)?
W Kościele są nie tylko święci. I zawsze tak było. Przy Joannie d'Arc byli ci, podpalający ogień, na którym płonęła; przy Ojcu Pio byli ci, którzy nie wierzyli mu do końca i we wszelkie sposoby prześladowali go; obok Jezusa przez trzy lata był Judasz…
Można dużo mówić o sąsiadce, która „chodzi do kościoła, ale jest po prostu okropną osobą“ lub o księżach, którzy „kupują drogie samochody”; ale najczęściej jest to wymówka, a przyczyna jest inna (być może nieświadoma).
To tak, jakby apostoł Jan, który bardzo kochał Chrystusa, odrzucił Go z powodu zdrady Judasza. Albo wszyscy inni uczniowie powiedzieli, że Jezus się mylił, bo Judasz go sprzedał.
Tylko my musimy wybierać: czy jestem tu ze względu na Chrystusa, czy jednak największym duchowym autorytetem jest dla mnie Judasz (bądź jego naśladowcy)?
I nie ze względu na piękną tradycję łacińską, wysoką kulturę, ładną mszę, pełne piwnice złota w Watykanie (czyżby?)
A powód jest tylko jeden
Z Credo, napisanego dawno temu, ale przynajmniej w każdą niedzielę wypowiadamy te słowa: „Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół”, założony przez Chrystusa i przekazany Piotrowi, aby go prowadził; ten, który pomimo wszystkich historycznych perypetii, przeżył dwa tysiąclecia i „bramy piekła go nie pokonają”.
I jest jeszcze jeden powód, wyrażony kiedyś przez apostoła Piotra: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego“. Rzeczywiście, dokąd mamy iść? Nie skąd, ale dokąd? Zwłaszcza jeśli mamy w ręku bilet i wiemy, jak dostać się na peron, z którego odjeżdża jedyny pociąg we właściwym kierunku. Mamy jeden wybór: wsiadać czy też nie. A wyskakiwanie już podczas ruchu wydaje się bez sensu.