Minął miesiąc od dnia pełnej inwazji wojsk rosyjskich na Ukrainę. Miesiąc heroicznej konfrontacji, miesiąc walki na wszystkich frontach.
To czas, który pokazuje nam, kim jesteśmy i do czego jesteśmy zdolni jako ludzie – i do czego jesteśmy zobowiązani jako naród. Jest to także czas, który bardzo wyraźnie ukazuje światu prawdziwy Kościół Chrystusowy, który zawsze – czy to w czasie epidemii, czy wojen – z miłosierdziem i współczuciem pochylał się nad bólem i cierpieniem człowieka, jako Dobry Samarytanin, jako sam Chrystus.
Kościół rzymskokatolicki w Ukrainie nie należy do najliczniejszych, ale jego klasztory i parafie, ośrodki duszpasterskie i domy pielgrzymkowe już od pierwszych dni wojny otwierają swoje drzwi dla uchodźców i na co dzień pomagają kobietom z dziećmi, opiekują się tymi, co uciekają przed koszmarem wojny, pomagają znaleźć bezpieczne miejsce.
Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża, które rehabilitują niewidome dzieci, również nie trzymały się z daleka w tym trudnym czasie. Przede wszystkim pospieszyły z pomocą do swoich podopiecznych z najniebezpieczniejszych regionów, a potem zaczęli do nich przyjeżdżać ich przyjaciele, krewni, a nawet sąsiedzi, którzy również szukali bezpiecznego schronienia.
CREDO odpowiada na pytanie. Maria Zadorożna FSK.
– Gdzie Siostra była, gdy nadeszła wiadomość o początku wojny?
– Wojna zaczęła się, gdy trwał jeszcze nasz kurs rehabilitacyjny. Do końca pozostały dwa dni. Zaczęli do nas dzwonić nasi podopieczni z Charkowa. Bóg dał nam łaskę zachowania spokoju i bardzo nam to pomogło, bo matki z dziećmi, które były wtedy z nami, bardzo się martwiły – bo ich bliscy byli daleko; i musiałyśmy im jakoś pomóc. W południe 24 lutego zebraliśmy się wszyscy w naszej kaplicy na modlitwę i był to moment całkowitego zawierzenia Bogu.
– Kiedy zdecydowały Siostry przekwalifikować swój ośrodek rehabilitacyjny na schronisko dla przesiedleńców wewnętrznych?
– Niemal od razu zdecydowałyśmy się otworzyć nasz dom jako miejsce schronienia dla uchodźców, bo zdałyśmy sobie sprawę, że jest na to duże zapotrzebowanie. Na początku starałyśmy się pomóc rodzinom, które już bywały na rehabilitacji. Ludzie opuszczali niebezpieczne miejsca, docierali tu, odpoczywali, a potem pomagałyśmy im wyjechać do Polski, do naszego ośrodka w Laskach pod Warszawą. Niektórzy pojechali dalej na Zachód. I wtedy zaczęli się z nami kontaktować krewni, przyjaciele, znajomi, a nawet sąsiedzi naszych podopiecznych, którzy również potrzebowali bezpiecznego miejsca, a my w miarę możliwości zaczynałyśmy ich akceptować.
– Jak mijają teraz dni, kiedy Siostry nie rehabilitują już małych pacjentów?
– Jesteśmy przyzwyczajone do „tłumu”. W ośrodku rehabilitacyjnym zawsze było dużo dzieci. Ale nasze niewidome dzieci są powolne, nie biegają, nie krzyczą i są bardzo spokojne. A dzięki widzącym dzieciom dom ożył. To było dla nas bardzo niezwykłe. Teraz jesteśmy do tego przyzwyczajone, a dzieci trochę się uspokoiły, więc mamy tu bardzo dobrą atmosferę. W czasie pokoju prowadziłyśmy rehabilitację dzieci z dysfunkcją wzroku; teraz skierowałyśmy naszą posługę do potrzebujących. Nasza założycielka, bł. Matka Elżbieta napisała w swoich notatkach, że czasami trzeba „opuścić Jezusa dla Jezusa”. A teraz mamy taką sytuację, że zostawiłyśmy Jezusa w cichej kaplicy, aby iść do Jezusa w tych dzieciach, w tych ludziach, którzy przybyli tutaj, uciekając przed wojną.
Niektórzy z naszych mieszkańców codziennie otrzymują niepokojące wiadomości. Ktoś nie ma już domu i nie ma dokąd wrócić; ktoś ma tam rodziców i codziennie oczekuje od nich wiadomości. Ich znajomi umierają podczas próby ewakuacji i jest to bardzo przerażające. Niektórzy wiedzą, że kadyrowcy osiedlili się w ich domach, a z czyjegoś domu wynieśli wszystko… W taką chwilę można podtrzymać tylko ciszą i modlitwą. Widzimy, jak wiele niepokoju noszą w swoich sercach, mimo że są już bezpieczni. Wszystkie ich rzeczy mieszczą się w bagażniku jednego samochodu. Ludzie dużo stracili, a my po prostu staramy się być tutaj z nimi, aby ich wspierać.
– Czy siostry z Polski zapraszają do siebie, żeby przeczekać ciężkie czasy w bezpiecznym miejscu?
– Oczywiście nasza przełożona generalna zaproponowała powrót do Domu Macierzystego Zgromadzenia, do Lasek, — ale nie nalegała, pozostawiając nam prawo do ostatecznej decyzji. Postanowiłyśmy zostać. Oto nasze miejsce służby, nasi parafianie, nasze rodziny, a opuszczenie ich byłoby nieuczciwe. Kiedy powiedziałyśmy naszej przełożonej o tej decyzji, rozpłakała się, a my, przeciwnie, byłyśmy bardzo zdeterminowane. Nie robimy nic nadzwyczajnego. Po prostu jesteśmy. Modlimy się. Pełnimy swoje obowiązki, chociaż trochę się przekwalifikowałyśmy.
– Jak udało się urządzić dom dla tylu osób?
– Mamy teraz dom urządzony w taki sposób, że nawet nie wiedziałyśmy, że to możliwe! Wszystkie pokoje są zajęte. Oddałyśmy nawet pokój jednej z naszych sióstr, która z powodu złego stanu zdrowia pozostała w Polsce, sześcioosobowej rodzinie. A nasza s. Fabiana tymczasem pomaga naszym podopiecznym z Ukrainy w osiedleniu się w Laskach. Sala gier naprzeciwko kaplicy jest teraz całkowicie wypełniona łóżkami. Miałyśmy rzeczy, które przed wojną chciałyśmy oddać, bo wydawało się, że są teraz niepotrzebne. Okazało się jednak, że mamy dokładnie tyle łóżek, poduszek i koców, ile potrzebujemy, aby pomieścić każdego, kto dziś mieszka pod naszym dachem. Gabinet rehabilitacji fizycznej, znajdujący się w piwnicy, stał się schronieniem i w razie alarmu biegniemy tam.
– Czy wszystkiego jest dość?
– W tej chwili niczego nam nie brakuje. Kiedy myślę o ludziach w Mariupolu, o jakich swoich potrzebach można mówić! Nasi krewni i parafianie bardzo nam pomagają. Bardzo pomaga nam wójt. Ostatnio gościliśmy także gości z Polski, którzy przywieźli chemię gospodarczą i artykuły pierwszej potrzeby. Dziękujemy wszystkim Polakom, wszystkim obywatelom Polski, którzy otworzyli swoje domy dla Ukraińców. Tutaj w kościele na Świętej Górze była uroczystość św. Józefa. Obecny był prawosławny ksiądz i powiedział: „Nasi prawosławni bracia strzelają do nas prawosławnych, a katolicy otworzyli swoje domy dla naszych prawosławnych”. Było oczywiste, że były to bardzo głębokie słowa, których doświadczył, przeszły przez jego serce.
I rzeczywiście, Polacy, z którymi Ukraińcy czasami mieli jakieś sprzeczności i nie mogli dojść do ostatecznego porozumienia — zabrali Ukraińców do domu i to jest niesamowite. Bardzo Wam za to dziękujemy, a także za wszystko, co dobroczyńcy robią dla nas — dla tych, którzy pozostali.
– Jak się teraz czują podopieczni Sióstr, którzy pojechali do ośrodka rehabilitacyjnego w Laskach?
– Dzieci w Laskach są bardzo szczęśliwe. Zwłaszcza w szkole. Każdego dnia otrzymuję wiadomości od rodziców z serduszkami i słowami wdzięczności za to, że przybyli do Lasek. W spokojnych czasach nie odważyliby się opuścić swojego domu, swojego życia tutaj w Ukrainie i pojechać tam z dziećmi. Wojna zmusiła ich do podjęcia tej decyzji, a to, co było niemożliwe, stało się możliwe.
Nowi mieszkańcy domu sióstr to rodziny z małymi dziećmi. Najmłodsza ma 7 miesięcy. Jej pierwszy ząb pojawił się tutaj, w nowym, choć tymczasowym domu. Ma brata, który w tym roku poszedł do pierwszej klasy. Mama opowiada, jak ich rodzina trafiła do
obwodu tarnopolskiego:
– Jesteśmy z Borodzianki. Nasze miasto znajduje się 200 km od granicy z Białorusią. Stamtąd pojazdy i czołgi jechały do Kijowa. 25 lutego jeszcze mieliśmy nadzieję, że uda nam się zostać w domu, ale z każdym dniem było coraz gorzej, a pobyt z dwójką małych dzieci stawał się bardzo niebezpieczny. Dom trząsł się od wybuchów. Nie spaliśmy przez kilka nocy. Teraz od naszego miasta prawie nic nie zostało. Ludzie leżą pod gruzami, a okupanci nawet nie pozwalają ich wyciągnąć. Mamie ledwo udało się wydostać stamtąd pojazdem przewożącym pomoc humanitarną. Dziś Borodzianka to kompletna ruina.
Cieszymy się, że udało nam się znaleźć schronienie, w którym również jesteśmy szczęśliwi, gdzie wszyscy są bardzo pomocni. Staliśmy się jedną wielką rodziną. Moja córka ma siedem miesięcy i wszyscy są zadowoleni z jej małego osiągnięcia: zarówno pierwszego zęba, jak i tego, że zaczęła siedzieć. Wszystkie rodziny mają obowiązki: gotować, sprzątać i opiekować się dziećmi. U nas wszystko działa bardzo dobrze, czujemy wzajemną odpowiedzialność i wdzięczność za to, że teraz niczego nam nie brakuje i że tak bardzo nam pomagają. Ale nie jesteśmy u siebie w domu, a naszego domu już nie ma — po prostu nie mamy dokąd wrócić. Nasi mężowie zaciągnęli się do obrony terytorialnej i teraz przechodzą szkolenia; dzieci zostały zapisane do miejscowej szkoły; z pozostałymi krewnymi staramy się kontaktować codziennie, ale od kilku dni nie ma od nich wiadomości, ponieważ nie maja prądu. Od wolontariuszy wiemy, że na razie jest tam cicho; to daje nadzieję, że wszystko jest w porządku.
Matka trojga dzieci, nauczycielka matematyki w czasach pokoju, próbuje teraz zaakceptować nową rzeczywistość:
– Jesteśmy z Kijowa. Kiedy wszystko się zaczęło, przyjechaliśmy tu z dwiema innymi rodzinami z dziećmi. Po drodze, gdy brzmiały alarmy lotnicze, dzieci ucichały ze strachu i wydawało mi się, że nawet nie oddychają. Ale dzięki Bogu dotarliśmy bez przeszkód. Nie planujemy opuszczać Ukrainy.
Słońce świeci jasno, rodzice obserwują swoje dzieci bawiące się na placu zabaw przed domem, a w telefonach zdjęcia zbombardowanych domów, wiadomości do bliskich, na które wciąż nie ma odpowiedzi, w oczach smutek i niepokój w sercu. Ponieważ wszyscy mamy wojnę, gdziekolwiek jesteśmy.