Dom Pielgrzyma im. bł. Jakuba Strzemię od 24 lutego przyjął setki osób: rodziny wielodzietne i osoby starsze; niektórym udało się zebrać bagaż, a niektórzy zaś ledwo zdąrzyli wziąć dokumenty; jedni ze zwierzętami, inni samotni. Setki historii z jednym wspólnym początkiem — wojną.
Dziś w domu pielgrzyma na terenie Wyższego Seminarium Duchownego św. Józefa archidiecezji lwowskiej znalazła schronienie kolejna rodzina — młodsi bracia i siostry kleryka IV roku Iwana Kosteckiego, których udało się wydostać z okupacji rosyjskiej.
Rodzina Kosteckich ma sześcioro dzieci, a na miesiąc przed wojną urodziła się wnuczka. Obwód chersoński jest pod okupacją od pierwszego dnia, a sytuacja z dnia na dzień staje się coraz bardziej skomplikowana i niebezpieczna. Tak więc pewnego dnia rodzice musieli podjąć trudną decyzję: spróbować wywieźć dzieci na tereny kontrolowane przez Ukrainę. To było niebezpieczne i trudne, ale też strasznie było zostać. Prawie cały czas musieli ukrywać się w piwnicy. Ponadto rozpoczął się kryzys żywnościowy, a ceny produktów, które jeszcze były dostępne, gwałtownie wzrosły.
– Kiedy Ksiądz dowiedział się, że bliscy są w niebezpieczeństwie?
– Zrozumiałem to w dniu, w którym Putin wygłosił przemówienie. Zadzwoniłem do rodziców i powiedziałem im, że wyjeżdżać trzeba już. Mieszkają 50 kilometrów od Krymu. Powiedziałem mamie, że będą mieli wojska rosyjskie wcześniej, niż obudzą się rano; ale moja matka nie była gotowa nigdzie iść. Od tego czasu każdego poranka budziłem się i szedłem zobaczyć wiadomości. Rano 24 lutego wszystkie wiadomości dotyczyły wojny. Miałem nadzieję, że jak ojciec wróci z nocnego dyżuru, to zaraz wyjadą, ale nowo narodzonej córce mojej siostry jeszcze nie wystawiono aktu urodzenia, więc postanowili pojechać i go odebrać. Kiedy wrócili, Rosjanie już stali we wsi. Ale mimo to rodzice spróbowali wyjechać; a gdy zobaczyli, że przy wszystkich wyjściach są już rosyjskie punkty kontrolne, nie odważyli się jechać dalej. Wrócili do domu. Nie chcieli ryzykować. Mieli nadzieję, że jakoś przeczekają.
– Jaka była sytuacja w ich miejscowości?
– Na początku było nawet dość spokojnie. A potem w pobliżu ich wioski został zestrzelony rosyjski helikopter — i zaczęło się. Po jednej stronie wsi stali Rosjanie, po drugiej Ukraińcy i strzelali do siebie. Jakimś cudem żaden budynek we wsi nie został zniszczony. Wszyscy siedzieli w piwnicy podczas ostrzału. Warunki nie były zbyt komfortowe: zimno, wilgotno, siostra na świeczce podgrzewała mleko dla niemowlęcia. Mieszanka się skończyła. Dziecko było karmione krowim mlekiem. Później, gdy dni były spokojniejsze, tacie udało się trochę zaaranżować piwnicę, dodać trochę komfortu. Mój najmłodszy brat bał się spać w domu nawet wtedy, gdy było cicho – nalegał, żeby wszyscy szli do piwnicy. I przez całe tygodnie nie wychodził z domu.
– A jak Ksiądz, będąc daleko, przeżywał to, co działo się z bliskimi?
– Pierwszego dnia wojny kazałem mamie ochrzcić dzieci i szczegółowo opowiedziałem, jak to zrobić. Tylko moja siostra i ja jesteśmy ochrzczeni, a pozostała czwórka i córka mojej siostry nie. Mama mnie wysłuchała i 24 lutego ochrzciła wszystkie dzieci i wnuczkę. Trochę mnie to uspokoiło, ale najgorszy moment, jaki przeżyłem, to wtedy, gdy zadzwoniła moja mama i zdałem sobie sprawę, że się boi i gdzieś biegnie. Powiedziała, że Rosjanie przyszli do wsi, poszli do czyjegoś domu i zaczęli strzelać. Potem połączenie zostało utracone i nie mogłem się z nimi skontaktować do wieczora. Po przywróceniu połączenia okazało się, że Rosjanie przyszli tylko do tych ludzi i nigdzie indziej nie poszli. Potem jeszcze kilka razy połączenie znikało i choć rozumiałem, że to problem techniczny, nadal martwiłem się o rodzinę. Niepewność przeraża.
– Co skłoniło rodziców do kolejnej próby wyjazdu na tereny kontrolowane przez Ukrainę?
– Punktem zwrotnym, który faktycznie zmusił rodziców do podjęcia ryzyka i próby wyjazdu, było przybycie wojska rosyjskiego. Było ich wielu, chodzili od domu do domu, ale nie do wszystkich. Wybrano dom moich rodziców na naszej ulicy. Zadawali mnóstwo pytań, sprawdzali dokumenty i mówili, że w przypadku wybuchu działań wojennych dzieci zostaną wywiezione na Krym, a stamtąd do Rosji. Mama i tata się bali. I zaczęli skłaniać się do myśli, że trzeba jechać. Rozmawiałem z księdzem z Chersonia i powiedział mi, że jest różnie: ktoś przejechał bez problemów; ktoś musiał zapłacić za przepuszczenie samochodu; a ktoś został postrzelony. Ale w tym czasie ludzie zaczęli bardzo aktywnie i masowo próbować opuścić Chersoń, więc wydawało się, że łatwiej będzie wyjechać w konwoju samochodów.
– Czy droga była trudna?
– Wyjechali rano 15 kwietnia. Był Wielki Piątek. Dzień spędzili na dotarcie do Chersonia. Droga była różna. Wszystko zależało od tego, kto stał na punkcie kontrolnym: czy z tzw. DRL/LRL, czy kadyrowcy, czy Rosjanie … Czasami nawet próbowali dać dzieciom czekoladę, ale mama zabroniła im brać cokolwiek od Rosjan, a jeśli jednaj dadzą, przez całą drogę prosiła Tymofija (najmłodszego), aby nie mówił innym „diakuju” i lepiej w ogóle nic nie mówił. Zawsze uczyła, że za wszystko trzeba dziękować, a tu bardzo się martwiła, że to „diakuju” może się źle skończyć… Tymofij nie brał żadnych czekoladek, ale pierwsze o co poprosił we Lwowie była ukraińska czekolada.
Trudniej było za Chersoniem. Nawigacja nie działała, nie było znaków drogowych. Ktoś wskazał im drogę i tak jechali, aż wreszcie zobaczyli punkt kontrolny. Tam powiedziano im, że są w Czarnobajewce. Dyżurowali Buriaci, którzy wywierali dużą presją psychiczną: osobno przesłuchiwali matkę, osobno ojca, zadawali wiele pytań, Kilkakrotnie pytali ojca o liczbę synów i pytali, gdzie są pozostali dwaj. Siostrę pytali o męża i zażądali, aby złożył broń i nie walczył. Ponadto podczas przesłuchania rozpoczęło się bombardowanie.
Później drogą mijali samochód z mnóstwem ludzi — dzieci, dorosli, staruszki i worki z mąką i cukrem…Przez obciążenie koło ledwie trzymało się. Tych ludzi zabrali, a samochód holowali do Basztanki z nadzieją, że będzie tam naprawiony.
Ojciec opowiadał też, że w pobliżu samochodu wybuchł pocisk i wszyscy bali się, że nie dotrą na stronę ukraińską; ale mimo to udało się.
– Czy miał Ksiądz z nimi kontakt w drodze, czy wiedział, jak sobie radzili?
– Rodzice dzwonili do mnie za każdym razem, gdy przekraczali kolejny punkt kontrolny. A w drodze do ostatnich posterunków, wciąż na terytorium kontrolowanym przez wojska rosyjskie, zniknęli. To było bardzo straszne. Kiedy w końcu zadzwonili, byli już na terytorium kontrolowanym przez Ukraińców. Rodzice przybyli do Lwowa późną sobotnią nocą. To była prawdziwa ulga. Niestety jeden mój brat oraz dziadkowie pozostali w obwodzie chersońskim, więc rodzice tutaj oddali mi dzieci pod opiekę i wrócili.
– I tak ze starszego brata Ksiądz zamienił się w ojca wielu dzieci. Jak rektor seminarium zareagował na wiadomość, że jeden z seminarzystów będzie miał teraz dodatkowe obowiązki?
– Pierwszego dnia wojny zarówno rektor, jak i prefekt seminarium duchownego powiedzieli, że jeśli rodzice mają możliwość wyjechać, to będą szczęśliwi witać ich tutaj i mogą przebywać w domu pielgrzyma tak długo, jak to konieczne. Nasz arcybiskup Mieczysław powiedział mi to samo. Niestety rodzice nie mogli tu zostać, ale ja ich rozumiem — nie czuli się dobrze we Lwowie, wiedząc, że inny ich syn i rodzice są w niebezpieczeństwie i potrzebują opieki. Poza tym wiele osób czekało na ich powrót, bo moi rodzice wieźli lekarstwa, których już tam nie można kupić, i żywność — tyle, ile mogli zabrać.
– Jak sobie Ksiądz radzi z nową rolą?
– Sam do końca nie wiedziałam, jak to wszystko będzie, ale bez wahania zgodziłem się, że młodsi bracia i siostry pozostaną pod moją opieką. Zdałem sobie sprawę, że będę musiał teraz dużo zrobić, bo moja siostra ma na rękach dziecko, a są rzeczy, które zabierają dużo czasu. Musimy jeszcze myśleć o szkole, bo najmłodszy brat musi iść do pierwszej klasy we wrześniu; jedna z sióstr kończy 11 klasę – musimy zdecydować, co dalej…
Inny brat kończy 9 klasę i trzeba znaleźć szkołę, do której mógłby pójść. Postanowiłem wziąć urlop naukowy w seminarium, aby móc zaopiekować się rodzeństwem, znaleźć pracę. Arcybiskup i rektor seminarium okazali zrozumienie.
– Jak Ksiądz widzi ten czas przed sobą?
– Nadal nie do końca rozumiem, jak będzie wyglądał ten rok, ale nie żałuję. Myślę, że wykorzystam ten rok, aby lepiej rozpoznać swoje powołanie. Na razie czujemy duże wsparcie. Księża pilnują, aby nikomu niczego nie brakowało. Pomagają w opiece medycznej i szczepieniach dla nowonarodzonej córki mojej siostry. Na razie jestem od strony ekonomicznej. No i od dyscypliny. Muszą mnie słuchać — teraz ja rządzę.
– Czy jest coś, czego Ksiądz się boi w tych nowych obowiązkach?
– Najbardziej obawiam się działań wojennych tutaj, bo nie wiem, dokąd je wszystkie zabrać. Nie będę mógł z nimi wyjechać za granicę. Straszy, że Chersoń może pozostać w okupacji i nie wiadomo, czy moja rodzina będzie w stanie wyjechać.
– Jak się ma Księdza mama?
– Mamie bez dzieci jest ciężko. Jej życie to dbanie o wszystkich. Kilka dni temu zmarł mój wujek, a rodzice zabrali jego syna, bo chłopiec został zupełnie sam, a ma zaledwie 10 lat, więc moja mama ma teraz pod opieką kolejne dziecko. Ale mimo to, kiedy do niej mówię, słyszę w jej głosie, że ledwo może powstrzymać łzy. Od początku wojny słyszałem jej płacz tylko raz. Kiedy dzieci były z nią, matka trzymała się. Teraz jest jej bardzo trudno. A kiedy dzieci zaczynają narzekać i ktoś płacze przez telefon, jest gotowa zabrać je do domu. Choć czasem trochę sobie żartuje – mówi, że idzie o zakład, jak szybko poproszę ją i tatę, żeby wszystkich zabrali. Ale wciąż się trzymam i nie poddam się tak łatwo. (Śmiech.)