Wywiad

Nigdy nie powiedział, że jest zmęczony

Ви також можете прочитати цю статтю українською мовою

23 lutego 2018, 15:38 2479 s. Julia Zawodowska

«Nie było momentów, że najpierw był surowy, a później łagodny, zawsze był taki sam», — tak wspomina biskupa Jana Olszańskiego jeden z jego najbliższych współpracowników pan Stanisław Nagórniak, obecnie organista katedry w Kamieńcu–Podolskim, a w latach siedemdziesiątych — zwykły chłopak, który przez 12 lat towarzyszył wtedy jeszcze księdzu Janu w jego duszpasterskiej pracy w Manykowcach.

W rozmowie z CREDO pan Stanisław podzielił się wspomnieniami o Janie Olszańskim, które pozwolą także i naszym czytelnikom przenieść się w te dalekie dni oraz z trochę innej strony poznać tego, którego nazwano Pasterzem i Twierdzą Kościoła na Podolu.

Stanisław Nagórniak do dziś pamięta w najdrobniejszych szczegółach swoje pierwsze spotkanie z biskupem Janem Olszańskim.

Z ks.Janem po raz pierwszy spotkałem się pod koniec października 1965 roku. Do nas [pan Stanisław pochodzi z miasta Bar obwodu Winnickiego — red.] od czasu do czasu przyjeżdżali ks. Darzycki oraz ks.Chomicki, — no może na miesiąc. Słyszeliśmy o nich, że to poważne osoby. Że oni siedzieli w więzieniu, dużo zrobili… Pamiętam, byłem małym chłopcem, jak ojciec przyjechał po otwarciu kościoła w Strudze [wieś na Chmielniczyźnie — red.]. To 45 km od Bara, a ojciec dotarł tam rowerem, i opowiadał nam o wielkim kaznodzieju księdzu Janie Olszańskim. To był rok 1957. On wtedy powiedział, że bardzo chcę, żebyśmy kiedyś go zobaczyli.

Przyszły lata, kiedy znów intensyfikowały się prześladowania kapłanów, zaczęto wysyłać ich do Polski. Wyjechał, naprzykład, ks. Wilk, ks. Olszowskiego ze Żmerynki władze też wysłały do Polski. Natomiast ks.Olszańskiego za karę wysłano do Manykowiec. Rzeczywiście, to była kara dla niego — wieś w głuszy, do której trudno się dostać… Ludzie mówili mi, że nie życzyli sobie kapłana — po prostu się odzwyczaili, ponieważ po tak okrutnych represjach księdza tam j uż nie było. Ludzie dojeżdżali do Gródka lub do Hreczan; jeździli, żeby ochrzcić swoje dzieci i tyle. Nowe pokolenie myślało, co z nim robić, z t ym księdzem. Opowiadali mi, że myśleli, że trzeba będzie codziennie kłaść mu barana na stół. «Nie chcieliśmy, a dali go nam», — później opowiadały mi kobiety.

Na zdjęciu kaplica w Manykowcach

Jak przyszedł mój czas iść do wojska, przyjaciel mego ojca na motorze przywiózł mnie do Manykowiec do spowiedzi. Do tego czasu widziałem biskupa Jana tylko na zdjęciu, nie byłem z nim znajomy osobiście. Przyjechaliśmy, była piękna jesień. Dojechaliśmy pod sam kościół, on sobie pojechał, a ja zostałem czekać na księdza. Dodam, że tam spotkałem chłopca sierotę Loneka. Studiował w medycynę w Winnicy, a biskup mu pomagał. Ksiądz Jan przyszedł bardzo późno. Poszedłem do kościoła, trochę dokuczałem Panu Bogu, jak to się mówi, ale później zobaczyłem fisharmonię i zacząłem grać. Bardzo lubiłem «Ave Maria» Schuberta, zaśpiewałem sobie w kościele, że aż muchy powylatywały [śmiech]. Nie zauważyłem, jak przez kilka minut za moimi plecami stał ks. Jan Olszański. Kiedy skończyłem — drgnąłem, bo niespodziewanie zobaczyłem jego postać… Położył na mnie ręce: «Dobrze, dobrze, — zażartował on, — szukam organisty i widzę, że już go mam». Pamiętam jego prośbę: «Jak wrócisz, przyjeżdżaj do mnie, będziesz organistą». Byłem amatorem, wogóle o tym wtedy nie myślałem… On zaprosił mnie do stołu, zapytał, kim jestem i dlaczego przyjechałem. Wyspowiadałem się, potem grałem na Mszy.

Nie rozumiałem wtedy, dlaczego kobiety nie mogły ze mną śpiewać [śmiech], bo śpiewałem wtedy bardzo wysoko. Ksiądz mnie pobłogosławił.

Po zakończeniu służby w siłach zbrojnych ZSRR Stanisław Nagórniak rozpocznie pracę u księdza Jana i przeprowadzi się z miejscowości Bar do Manykowiec. Czas i odległość, chociaż jak nie dziwnie to brzmi, również pomogły mu poznać, jaki był bp. Jan Olszański.

Moja siostra studiowała w Kamieńcu i wynajmowała pokój u katolików, do których przyjeżdżał ksiądz Jan odprawiać Mszę. Chyba od niej on wziął mój adres i zaczął pisać do mnie listy do wojska. Wszystkie te listy (również od księdza Darzyckiego) były czytane i oczywiście później do mnie przychodzili «kagebiści» i dopytywali się. Ksiądz zawsze pisał życzenia na święta. Kim ja dla niego byłem? Takich chłopaków do ojca przyjeżdżało wielu, a on przesyłał mi życzenia. Kiedy już później pracowałem u niego, bardzo podziwiałem to, bo nie patrzył, czy to był ksiądz czy jakaś znana osoba, czy zwykły chłopak: wszystkim pisał życzenia na święta. Pamiętam jak siedział czasami do 2:00 nad ranem, ale każdemu musiał podpisać pocztówkę. Nawiasem mówiąc, miał bardzo ładny charakter pisma…

Kiedy przyjechałem na wakacje, odwiedziłem siostrę w Kamieńcu i po raz pierwszy zobaczyłem to miasto. Wtedy także przyjechał ksiądz Jan. Pamiętam, jak on powtórzył mi: «Pamiętaj, czekam. Wciąż nie mam organisty». Razem pojechaliśmy do Manykowiec. Wtedy zapoznałem się z innymi Manykowcami: była wiosna, po nas wyjechała dorożka, przywieziono nam kozaki myśliwskie z bardzo wysokimi cholewami. Nie miałem pojęcia dlaczego. Okazuje się, że tam było takie błoto, że trzeba było założyć je, aby dostać się do kościoła. Już wtedy ksiądz miał chore serce, chodzić po takim błocie kosztowało go dużo… Ksiądz Chomicki zapamiętał mi się taki dotkliwy, natomiast ksiądz Jan mówił bardzo po ojcowsku ze wszystkimi. Wielu l udzi przyjeżdżało do niego i na mszę świętą, i żeby doradził: z Gródka, Greczan, Chmielnickiego. A j ak przyjechaliśmy, na ojca j uż czekali l udzie.

Wyjechałem więc znowu na półtora roku, nie myślałam o tym, że wrócę do Manykowiec. Chciałem dostać się na studia w Charkowie, miałem skierowanie od naszej fabryki krawieckiej. Znowu spotkaliśmy się w Hreczanach na świętej Anny. Organista tamtej parafii wtedy powiedział do księdza Jana: «Oddajemy go księdzu!» Ksiądz Kuczyński też był tam i mówi do księdza Jana: «Możesz go brać!» Nie przywiązałem wagi do tego, jednak ludzie się dowiedzieli o tym. To były trudne czasy: ks. Janu trzeba było cały czas jeździć. Ludzie prosili, żeby z nim ktoś był. On często jeździł autobusami: z nim ludzie bali się jeździć i o niego też bardzo się bali. Organista nie był aż tak potrzebny ludziom — chcieli, żebym po prostu towarzyszyłem księdzu. Zaś mój tata chciał, żebym został księdzem zaczął również mnie wypychać z domu [ śmiech].

" « Gdy jechaliśmy samochodem, on cały czas się modlił na różańcu, bez końca: skończyliśmy i znowu zaczynamy»

Ojciec pojechał ze mną do Chmielnika, do księdza Krapana, żeby z nim umówić się o studia. Ludzie nie dawali mi spokoju, więc poszedłem pracować do biskupa Olszańskiego. Musiałem zapomnieć i o studiach, i o wszystkim innym [śmiech]. Pewnie, że trzeba było jechać z miasta do wsi, pewnie, że ludzie nie chcieli mnie akceptować, ale jego ojcowska troska bardzo mnie pociągała… Biskup Jan też chciał, żebym został księdzem. Kiedyś powiedział do mnie: «Może j ednak pójdziesz na księdza, a ja będę przy tobie umierać?» Na księdza nie poszedłem, natomiast całe życie towarzyszyłem mu w Manykowcach i tutaj, w Kamieńcu, kiedy już został biskupem. Moja żona robiła mu zastrzyk w dniu śmierci, pamiętam mieliśmy akurat próbę chóru parafialnego… Tak się złożyło, że całe moje życie jest z nim związane.

Pan Stanisław towarzyszył księdzu Janu Olszańskiemu w podróżach, był organistą, katechetą, pracował w zakrystii i pomagał w pracy z dziećmi i młodzieżą przez 12 lat.

Co mi najbardziej zostało w pamięci to jego pobożność… A dla mnie to było cierpienie [śmiech]. Dlaczego? Gdy jechaliśmy samochodem, on cały czas się modlił na różańcu, bez końca: skończyliśmy i znowu zaczynamy. Nie mogłem go w tym naśladować. Mógł odmówić z pamięci 7 litanii po drodze: do świętego Antoniego, do Najświętszej Krwi, do Serca Pana Jezusa, do Matki Bożej, do Wszystkich Świętych. Czasami mógł się potknąć, ale tylko na chwilkę, i dalej kontynuował modlitwę. Jednak zauważyłem, że nigdy nie pozwolił sobie modlić się z pamięci przy ołtarzu, zawsze miał otwarty modlitewnik i teksty l iturgiczne. Tak on szanował l iturgię… Nigdy nie było tak, że zaczął modlić się przy ołtarzu i coś mu «nie poszło». Uczył nas również, że do Mszy ma być wszystko przygotowane, zakładki muszą być zrobione. Msze święte rozpoczynał tak, że można było zsynchronizować zegarki. Codziennie gdzieś około godziny 23 zawsze chodził do kościoła na modlitwę. Ja szedłem z nim. Byliśmy tam do pierwszej w nocy — najpierw był różaniec, litanie, później biskup po prostu adorował Przenajświętszy Sakrament. Ja bym sobie poszedł już spać…[śmiech], a on wciąż modlił się. A o 6:30 był już w świątyni, śpiewał Jutrznię za zmarłych, a później jeździł, gdzie go proszono. To była trzecia część obwodu, ale w tych czasach nikt na to nie zwracał uwagi.

" «Pewnego razu jedna nauczycielka powiedziała mu: «Wierzę księdzu, odesłałabym do ojca całą klasę, ależ takie mamy przepisy»

Do tej pory pamiętam jego kazanie podczas Mszy św. prymicyjnej ks. Józefa Czopa, który jako pierwszy w tych czasach otrzymał święcenie kapłańskie. Było bardzo mocne, nie szczędził swoich sił. Ludzie wtedy mówili: «Myśleliśmy, że „ amen” nie powie, on nie skończy mszy, to jemu będzie „amen”». Miał chore serce, a kazanie mówił zawsze po Mszy. Kiedyś zapytałem, dlaczego. «Jeśli nie skończę kazania, to nic strasznego się nie stanie, zaś jeśli nie skończę Mszy, to źle, tak nie może być», — odpowiedział.

Stanisław Nahorniak opowiada, że nigdy nie słyszał, żeby ksiądz Jan mówił o zmęczeniu, potrzebie wypoczynku czy wakacjach. Uczył ludzi tego, czego sam przestrzegał. W pamięci pana Stanisława wryło się dużo faktów, związanych z posługą biskupa Jana Kościołowi na Podolu: ciężkich, tragicznych, ale też wesołych.

Jeszcze jedna ważna rzecz dla mnie: przez tyle lat nigdy nie słyszałem, żeby on powiedział: «Jestem zmęczony». Nigdy nigdy nie mówił, że on potrzebuje urlopu, nigdy go nie miał. Kiedy mówiono mu: «Proszę księdza, może by ksiądz odpoczął?» On odpowiadał: «Jak będę odpoczywał? Przecież szatan nie odpoczywa». Nigdy nie odmówił, gdy proszono go do chorych, nawet po trudnym dniu… W niedzielę, na przykład, zwykle jechaliśmy już ponad 150 km, żeby gdzieś tam odprawić Mszę. Wracaliśmy do Manykowiec, znowu była Msza. Później zdarzało się, że trzeba było jechać do chorego jeszcze 50‑80 km. Kiedy przyjechałem do niego, on jeszcze przez rok dojeżdżał do Gródka, Deraźni i Latyczowa z Manykowiec. Później dostał jeszcze Kitajgród (120 km od Manykowiec). Dojeżdżaliśmy również do Strugi z Manykowiec. Codziennie według moich obliczeń, pokonywaliśmy około 200 km, ponieważ jeśli trzeba było jechać na pogrzeb, na przykład, do Orynina, jechaliśmy. Pamiętam, jak wracaliśmy do Manykowiec, zatrzymali nas ludzie w Wińkowcach, mówią, że jest pewna bardzo chora, umierająca kobieta w Petraszach, a do Manykowiec jechaliśmy na wieczorną Mszę. «Wyspowiadam ludzi, odprawię Mszę i przyjadę. Czy ona się doczeka?» — pyta ksiądz Jan. «Chyba tak», — usłyszeliśmy odpowiedź. Więc ksiądz zrobił, jak obiecywał. Kiedy przyjechaliśmy do tego domu, podchodzimy do bramy, a tam pies szczeka, pijany gospodarz łączy swoją wypowiedź odpowiednimi rosyjskimi słówkami i nie chcę zbliżać się do bramy, także i nam wskazuje kierunek odpowiedni, gdzie musimy iść… Jak się okazało, to był zięć tamtej kobiety. My wciąż czekamy, no bo człowiek umiera. Przyszła jego żona, zamknęła psa i męża na zatrzask… [śmiech]. Weszliśmy do chaty. Widać było, że na księdza czekali, jednak chorej jakoś nie zauważyliśmy. Powiedziano nam, że zaraz przeprowadzą ją. Zaczęliśmy się modlić, przecież był Przenajświętszy Sakrament, no i czekać na umierającą. Nagle słyszymy — ktoś biegnie. Myślałem, że to gospodyni już biegnie powiedzieć, że za późno, nie ma kogo spowiadać. Jak się okazało, to była ta babcia, która miała umrzeć. «To ta umierająca…» — powiedział biskup. Nie było ani gniewu, ani złości na jego twarzy. To mnie bardzo zdziwiło. Nie wiem, czy wszyscy zachowaliby się tak na jego miejscu. Wyspowiadał tę kobietę i tylko pokręcił głową. Ona tak umierała jeszcze kilka lat, a my do niej jeździliśmy [śmiech].

Ja osobiście, gdy widziałem, że zrobiłem coś nie tak, nie szedłem prostą drogą do kościoła, a tak trochę obok, żeby on trochę zapomniał; lecz on nigdy nie ganił. A jak upominał, to mówił bardzo delikatnie, i już od tego robiło się wstyd. Prosił zamiast rozkazywać. Nie było tak, że był surowy, a później miłosierny; zawsze był taki sam.

Jeżeli chodzi o kazania ksiądz zawsze brał za podstawę Ewangelię z dnia (około 20 minut), a dalej był katechizm. Przyjeżdżał do parafii raz w miesiącu, więc taki sposób pozwalał mu nauczać ludzi prawdy wiary. Interesująca rzecz, że ksiądz Jan głosił kazania w j ęzyku polskim, ale gdy widział, że ludzie potrzebują dodatkowych tłumaczeń, przechodził na język ukraiński. Na przykład potrafił przybliżyć ludziom rozumienie «sacrum» — nikt nigdy nie rozmawiał w kościele, bo on powiedział, że to jest święte miejsce. Dzisiaj to już zanika. Ministranci nigdy nie wchodzili do kościoła od zakrystii. Ja uczyłem tego, a biskup uczył mnie… A najważniejsze to, że sam tak czynił. Gdy nawet przyjeżdżał w gości do któregoś księdza, najpierw szedł uczcić Przenajświętszy Sakrament, modlił się… Ministranci nigdy nie wałęsali, tylko 5‑7 minut stali i się modlili; wychodzili po Mszy i też się modlili. Pamiętam jego wielką skromność. To ludzie mówili: «O, jak to pięknie ksiądz zrobił…», a on do nich: «Tak ja odejdę ktoś zrobi to o wiele lepiej, a ja robię tak jak Bóg daje mi siłę i umiejętności». A on był bardzo miłosierny. Często widziałem, jak zostawiał pieniądze tam, gdzie była wielka nędza. Wtedy zwykle prosił mnie iść do samochodu. Nigdy nie przejmował się tym, że ci ludzie mogli gdzieś tam mieć zaoszczędzone środki. Widział nędzę — pomagał.

Pewnego razu przyjechali do księdza Jana jego krewni, chcieli go do Polski zabrać. Zrezygnował z tego. Powiedział, że jego rodzina teraz jest tutaj i nie pozostawi ludzi.

Szczególnie miłował ksiądz Jan dzieci i młodzież. Mimo zakazów i wezwań do działu do spraw religijnych w rejonie i w centrum obwodowym, zbierał młodych ludzi w Manykowcach. Katolicka młodzież z różnych miast przebywała do tej wsi na spotkania, adoracje oraz wielkie święta. Wiele na pozór nieznaczących i komicznych sytuacji w opowieściach pana Stanisława pomagają wyobrazić, jaki był biskup Jan Olszański.

" « Pewnego razu przyjechali do księdza Jana jego krewni, chcieli go do Polski zabrać. Zrezygnował z tego. Powiedział, że jego rodzina teraz jest tutaj i nie pozostawi ludzi.»

Na Sylwestra zorganizowaliśmy 40‑godzinne nabożeństwo. Ułożono harmonogram: dzieci i młodzież modlili się parami przed Najświętszym Sakramentem oraz wymieniali się co pół godziny. Tyle wtedy przyjechało młodzieży, że każdej parze brakowało czasu dla adoracji. Musieliśmy zmienić harmonogram i zmniejszyć czas modlitwy dla każdej pary do 15‑20 minut. Świetne były czasy. Umówiliśmy się, że adorować będą same dzieci, nie starsi… Zamykały się drzwi, kościół był na cmentarzu i nikt tam specjalnie w tym czasie nie chodził. Wszystko się skończyło kazaniem księdza Jana.

Uczyłem dzieci wychodzić z kościoła małymi grupami oraz iść nie centralną drogą. No ale dzieci to dzieci… Dlatego już w poniedziałek wzywano go do rady wiejskiej, rady rejonowej w Derażni czy do obwodu. Wielce ufał Bogu: «Nie bójcie się, — zawsze powtarzał biskup, — nie przejmujcie się: lilie polne nie przędzą, a jakże pięknie Pan Bóg je ubiera; żadnego włosa nie spadnie z głowy waszej». Uczył ufać Bogu, a ja wiedziałam to zaufanie w jego życiu; nie przygotowywał się nigdy do takich spotkań: «Jedne grzechy wytłumaczyłem, i nnych jeszcze nie znali», — żartował ksiądz.

Młodzieży było bardzo dużo, mimo to że stał kordon wokół kościoła i nie wpuszczali, by wejść do niego. Było t ak, że nauczycielka pilnowała koło kościoła, a jej uczniowie przykrywali się ceratą, ale jednak przechodzili do kościoła. Nauczyciele pytali go, po co kaleczy dzieci. «Jak t o kaleczę? Pomagam im, żeby się uczyły, żeby były posłuszne wam, przecież niczego złego nie uczymy», — odpowiadał ksiądz Jan. Pewnego razu jedna nauczycielka powiedziała mu: «Wierzę księdzu, odesłałabym do ojca całą klasę, ależ takie mamy przepisy».

Bardzo lubił młodzież. Może czasami to na złe wychodziło, no bo na przykład, nie chciał, żeby młodzież pracowała przy kościele. Pewnie, że od czasu do czasu chłopaki sami pomagali; a jakby ktoś sfotografował to, jak młodzież pracuje przy kościele, ks. Jan miałby spore problemy. Rozmawiał z nimi, modlił się, tłumaczył, lecz do pracy fizycznej nie przymuszał. Młodzież bardzo tuliła się do księdza Jana. On również podczas każdej modlitwy modlił się o kapłanów oraz o nowe powołania do życia w zakonie, dodawał po każdej modlitwie «o dobrych i licznych kapłanów», a babcie z tego pojęły, że trzeba modlić się «o dobrych i ślicznych kapłanów» [ śmiech] Tak i pozostało! Wielu ministrantów, którzy przyjeżdżali do księdza Jana, zostali księżmi.

Dużo się modlił do Matki Bożej, szanował Serce Jezusa. Zachęcał do obchodzenia Pierwszych Piątków miesiąca. W Pierwsze Piątki z kościoła w Manykowcach zazwyczaj wychodziło około 40 dzieci po Pierwszej Komunii świętej, nie mówię już o ludziach starszych. To w Manykowcach, gdzie nikt nie chciał księdza! Podobno w Kitajgrodzie, ludzie przyjeżdżali i spowiadali się do wieczora, niezależnie od pogody i pory roku. A trzeba było iść pieszo z dziećmi cztery kilometry od głównej drogi…

Pamiętam, jak on zawsze prosił zabierać ludzi po drodze, no bo wtedy mało było samochodów. Czekaliśmy też aż nasz kierowca odwiezie ludzi do szosy, zanim wróci po nas. «Podwiezie l udzi, a my zaczekamy», — mówił ksiądz Jan, tymczasem odmawiał brewiarz.

W Manykowcach przy parafii był komitet, tak zwana «dwudziestka», tam głównie były starsze osoby bez wykształcenia. Wszystkie sprawozdania do urzędu obwodowego dokonywał biskup Jan. Przez moje 12 lat pracy z nim nigdy nie było żadnych uwag do rachunkowości. On również pomagał dzieciom odrabiać pracę domową, wyjaśniał matematykę. Pamiętam go jako człowieka bardzo gościnnego. Gdy wszyscy wiedzieli, że będzie Pierwsza Niedziela miesiąca, poświęcona adoracji, i przyjedzie dużo dzieci oraz młodzieży, wysyłał człowieka po zakupy do Chmielnickiego. A w niedzielę zapraszał na częstowanie starszych ludzi, ministrantów, bielanki. Wtedy jadło się wszystko. To często nie podobało się gospodyni, ponieważ chciała coś przytrzymać dla księdza Jana. On kazał wszystko dawać na stół; czasami zdarzało się tak, że nie miał co zjeść wieczorem. Pamiętam, że bardzo lubił rzodkiewkę…

A w Kamieńcu pewna gospodyni gotowała bardzo dobre pierogi. Bardzo chciała poczęstować księdza Jana, a on cały czas się modli i modli, a później ktoś jeszcze przyszedł do niego na rozmowę… Ona zostawiła pierogi, powiedziała, że one są dla księdza; on przyszedł i powiedział do ministrantów, którzy przyjechali z nim: «Mówię wam, jedzcie!» Chłopcy wszystko zjedli, a na oburzenie gospodyni ojciec odparł: «Wie pani, mogę bez nich żyć nie umierać, ależ jak dobrze, że dzieci się najadły!»

Ksiądz biskup ze spokojem i szacunkiem traktował tych, których kochać było najtrudniej…

Bardzo nas śledzili: jeden agent na emeryturze kiedyś do nas przyjechał i pyta się: «Gdzie macie podsłuch?» A ojciec odpowiada mu: «Jak wy nie wiecie, coście to wkładali, to skąd bym ja mógł wiedzieć!» On się nie przejmował i nie bał.

Pewnego razu byliśmy w drodze, w Dunajowcach czekaliśmy na autobus i spotkaliśmy się tam z księdzem Franciszkiem Karasiewiczem. Pilnowały już go służby; towarzyszył mu również starszy człowiek, ktoś z parafian. Kapłani poszli porozmawiać. No i widzę, jak młody człowiek czyta gazetę przed nami, a w gazecie dziura. Zrozumiałem, kto to j est. Drugi pilnował księdza. Później podchodzi do pierwszego i pokazuje zdjęcie. Chyba zrozumiał, że ktoś nowy się pojawił — ksiądz Olszański. Później zaczęły się nasze prześladowania. Poprosiłem tego mężczyznę, żeby powiedział księdzu, że ich śledzą. Ksiądz Franciszek powiedział, że on o tym doskonale wie i się nie przejmuje. Nagle pojawił się trzeci, no bo nas było więcej. Kupowałem dla nas z ks. Janem bilety do Nowej Uszycy, a tamten kręcił się obok kasy, przysłuchiwał się, w jakim kierunku pojedziemy. Ale widzę, że on wybiegł z dworca zatrzymał samochód i pojechał w tym samym kierunku, dokąd myśmy mieli jechać. Już tam na nas czekał. W Latyczowie również było tak samo… «Ale po to jest Bóg!» — powtarzał ksiądz na wszystkie napomnienia czy ostrzeżenia.

Tu niedaleko jest wieś Czercze, ludzie tam nie widzieli księdza od 30 lat, jeszcze od wojny. Ksiądz był zamordowany, zginęło wielu ludzi. Władze nie pozwalały kapłanowi przyjeżdżać do chorych oraz na pogrzeby. Ksiądz Jan pojechał tam, milicja go zatrzymała. To mogło wywrzeć najróżniejsze reakcje, ale biskup bardzo miło z nimi porozmawiał: «Wierzę wam, taka j est wasza praca. Modlę się za was. Jeśli to jest zakazane, dajcie mi dokumenty od rady obwodowej, która zresztą dała mi zezwolenie na działalność». Brał ich swoją wielką pokorą. Interesująca rzecz, że wielu urzędników przyznawało nam się, że go lubią i szanują. To właśnie ci którzy go szykanowali… Był t aki, który mówił do niego: «Ja na pana będę krzyczał a pan, Jan Janowicz, tylko będzie słuchał. Proszę się nie obrażać, ja muszę krzyczeć, żeby wszyscy słyszeli, że pracuję». Po wyjściu na emeryturze oni wszyscy do niego przyjeżdżali, składali życzenia na święta, przepraszali. Pamiętam, jak myśmy próbowali odzyskać budynki seminarium duchownego w Kamieńcu Podolskim, a ja jeździłem wtedy do obwodu. Pewien urzędnik tak mi powiedział: «To wspaniały człowiek, szkoda, że nie możemy mu pomóc. On chyba dlatego żyje…»

«W moim życiu istnieje Dwóch Świętych „ Santo Subito“: pierwszy to Jan Paweł II, a drugi — biskup Jan Olszański», — cytuje pan Stanisław słowa swojego syna o biskupie.

Mój syn również był ministrantem i, pewna rzecz, od dzieciństwa słyszał opowieści o biskupie Janie i dobrze go znał. Był czas, kiedy nam było trudno, ponieważ moja teściowa była bardzo w ciężkim stanie. Było to j uż po śmierci biskupa. «Módlcie się, — mówi mój syn. — Módlcie się, bo macie do kogo się modlić». To powiedział młody chłopak, student… Te słowa wywarły na mnie wielkie wrażenie.

 

 

Інші статті за темами

СЮЖЕТ

ПЕРСОНА

Jan Olszański

МІСЦЕ

Zauważyłeś błąd? Zaznacz fragment tekstu i naciśnij Ctrl+Enter.

ПІДТРИМАЙТЕ CREDO
Шановні читачі, CREDO — некомерційна структура, що живе на пожертви добродіїв. Ми з вдячністю приймемо Вашу допомогу. Ваші гроші йдуть на оплату сервера, роботу веб-майстра та гонорари фахівців. Переказ через ПриватБанк: Пожертвування можна переказати за такими банківськими реквізитами:

5168 7427 0591 5506

Благодійний внесок ПРИЗНАЧЕННЯ ПЛАТЕЖУ: Добровільна пожертва на здійснення діяльності часопису CREDO.

Інші способи підтримати CREDO: (Натиснути на цей напис)

Щиро дякуємо читачам за жертовність усім, хто нас підтримує!
Підпишіться на розсилку
Кожного дня ми надсилатимемо вам листи з найважливішими та найцікавішими новинами

Spelling error report

The following text will be sent to our editors: